Skocz do zawartości

Fakt nieautentyczny

Użytkownik
  • Postów

    10
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

  • Donations

    0.00 PLN 

Profile Information

  • Płeć
    Mężczyzna

Ostatnie wizyty

1267 wyświetleń profilu

Osiągnięcia Fakt nieautentyczny

Kot

Kot (1/23)

24

Reputacja

  1. W moim przypadku nie było żadnych sytuacji z życia, które by mnie nakierowały do wyjścia z matrixa. Wyglądało to tak, że na innym forum zostały wspomniane felietony Marka. Zainteresowały mnie, chociaż wtedy dostrzegałem w nich zaledwie ziarnko prawdy, a resztę odrzucałem, bo "zbyt ekstremalne". W końcu, nadal byłem wzorowym białym rycerzem I w miarę czytania dostrzegałem coraz większe odniesienia do mojego kilkuletniego związku z bluszczem np. duposzantaże, włażenie na głowę ze względu na moją uległość, próby poukładania mi życia bez brania pod uwagę moich przekonań, a przede wszystkim - brak pozytywnych rezultatów z bycia białym rycerzem = frustracja. Rzuciłem to w cholerę już będąc tu z wami, a kilku z was aktywnie mi w tym pomogło. Teraz jest już zajebiście, bo nauczyłem się nie uzależniać szczęścia od samic, co doprowadza je do przekurwicy , a z romantycznych historyjek tylko się śmieję. Dlatego dzięki wielkie wam wszystkim, że nie musiałem przeżywać żadnych większych rozczarowań na własnej skórze
  2. Siedzę trochę w branży tłumaczeniowej (dorabiam), studiowałem anglistykę i sinologię, a kwestię oprogramowania do tłumaczenia, które byłoby zdolne wyprzeć ludzi z rynku miałem przegadaną wiele razy. Nie ma co się obawiać, dopóki nie zacznie się ono opierać na "czytaniu myśli". Bo jak np. maszyna ma ująć w przekładzie humor, metaforę, ironię i inne tego typu? Oczywiście programy wspierające tłumaczenie rozwijają się w błyskawicznym tempie, ale nie zagrażają zawodowym tłumaczom tak, jak przesyt studentów i absolwentów na rynku, którzy zrobią tłumaczenie za symboliczne piwo
  3. No to dodam coś od siebie. Skończyłem sinologię i anglistykę. Z poziomem angielskiego jestem gdzieś między C1 a C2 (raczej na CPE się nie przymierzam, bo pierdołowate literackie słówka i idiomaty do niczego mi się już nie przydadzą). Jeśli chodzi o chiński - HSK4 (plus minus B2). Z pracą jest ok, nawet bardzo ok, choć gałęzie zawodowe związane z językami są tak rozległe, że w cholerę nierówne. Zależy od działki, oczekiwań itp. itd. Nawet bez chińskiego jest nie najgorzej, bo co prawda filologia angielska to masówka, ale ludzie ją kończą z różną znajomością angielskiego, różnymi kompetencjami językowymi (np. wyczuciem w stosowaniu języka) i z różnymi innymi pozajęzykowymi wadami i zaletami w osobowości. O kwestii znajomości i "znajomości" angielskiego w polskich realiach można by całą książkę napisać. Jak czytam to, co piszesz, widzę w tym siebie kilka lat temu. Tworzenie marzeń związanych z kasą i porzucanie poprzednich ścieżek, które choć były mi bliskie (bo czułem talent np. w grafice), to nie dawałyby takiej kasy jak inne. I tak oto przeszedłem w edukacji praktycznie przez każdą dziedzinę szukając czegoś dla siebie. Była chemia, inżynieria, trochę ekonomii. A i tak z "wypalenia" wróciłem do jednego z moich koników - języka angielskiego. No i wrzuciłem też chiński, bo od lat interesowały mnie wushu i Azja (a nie dlatego że chiński = przyszłość). Wielu takich poznałem, co sądzili, że nauka niszowego języka bezboleśnie przełoży się na kasę, ale nie znam żadnej osoby, która bez pasji w kierunku kultury i użytkowników tego języka nadal by się go uczyła Olali to. Żeby nie przedłużać i nie mieszać, napiszę ci od myślników moje wnioski z perspektywy starszego kolegi, który ci dobrze życzy. Pamiętaj, że nie chcę cię zniechęcić, ale na siłę zachęcać też nie mogę. - Polskie uczelnie potrafią uczyć popularnych języków obcych, nie potrafią nauczać orientalnych. Wiąże się to z chujową kadrą - chyba łapankami w chińskim obuwniczym, a także z brakiem programu nauczania ponad poziomem podstawowym. Frustracja gwarantowana i chęć pierdolnięcia studiami, by wyjechać do Chin, na kurs lub po prostu w Bieszczady. - Nauka języka chińskiego czy arabskiego (znam trochę osób i relacji) jest kilkukrotnie trudniejsza niż nauka języków europejskich. Inny zapis, brak podobnych wyrażeń na poziomie wykraczającym ponad słowa "mama i tata", czasochłonne (lecz nie niewykonalne) nauczenie się myślenia w tym języku (osłuchanie), pobudzenie nieużywanych mięśni aparatu mówienia, by dobrze wymawiać sylaby. I najtrudniejsze: rozumienie ze słuchu. Żeby zrozumieć to ostatnie, trzeba się chińskiego trochę pouczyć. - Chińczycy mają inną mentalność. Przykładowe konkrety: raczej nie zrozumieją twoich żartów, mogą być nudni, zestresowani, zamknięci we własnym świecie, w kółko gadać o tym samym. - Pracodawcy w Polsce zwykle nie mają pojęcia o tych językach i ich oczekiwania bywają nierealne. Przykład: nie wiedzą, że standardowy arabski używany jest tylko w pismach religijnych i myślą, że zatrudniając osobę z arabskim (dialektem syryjskim) zrobią byznesy w Egipcie. Oczywiście wina pracownika. - Chińczycy też mają lokalne dialekty - oni zrozumieją ciebie, ty ich niekoniecznie. Dopiero po czasie przyzwyczaisz się do tego, że np. zamiast "shi" (wym. "szy") nasz skośnooki przyjaciel mówi "zhi" ("dży") itp. - W pracy z chińskim, znajomość angielskiego jest nie do przecenienia, bo można wtedy łopatologicznie coś przekazać. - Bez pasji do chińskiego i kultury (np. żeby się przemóc do ich muzyki i filmów czy seriali) raczej się nie uda. - W pracy używa się słownictwa specjalistycznego - żeby dużo zarabiać dobrze znać się na jakiejś branży. - Tłumaczenie z chińskiego na polski bywa katorgą - brak logiki w zdaniach, powtórzenia, słowotwórstwo. - Tłumaczenie na chiński wymaga znajomości pewnych kulturowych aspektów, żeby ująć lokalizację tłumaczenia. "Chleba naszego powszedniego" na "Ryżu naszego powszedniego" - Robota =/= hobby, nie znam osoby, która nie chciałaby dostawać kasy nie pracując wcale i robić tego, na co naprawdę ma się ochotę. Praca to przymus (jeśli nie zawsze, to chociaż przychodzą takie chwile, kiedy robi się w niej coś z przymusu). Nawet pracując w zoo z zajebistymi zwierzakami, trzeba będzie w końcu posprzątać jakieś gówno np. gówno pana nosorożca. Podsumowując, jeśli masz (tak jak ja) choć lekkiego fioła na punkcie jakiegoś języka lub kultury, to postawienie na filologię może być najlepszym wyborem w życiu. Trzeba też mieć z czasem pomysł na wykorzystanie go, bo lista zawodów, w których można wykorzystywać języki jest duża, a jeszcze większe są różnice w płacach, stresie i odpowiedzialności. Możesz skończyć z 3 tysiącami na łapę i zastanawiać się, co poszło nie tak - miało być tak pięknie. Możesz też dostać ponad 10 tysięcy na etacie. Według mnie liczy się pomysł i pasja. Będziesz je miał, dasz radę w każdej dziedzinie, a kasa sama przyjdzie. Choć nikt ci nie zagwarantuje jaka, bo to wypadkowa wielu czynników, na których część nie mamy wpływu
  4. Nie no, aż tak konkretnie to nie było Zdradzę tylko co mnie zdziwiło. Ano liczyłem na falę niekończącej się rozpaczy o wartości 130 dB, a ku zdziwieniu zaczęło się obrzucanie "gównem" z jej strony. Co ciekawe, były to głównie zmyślone historyjki, które szybko zbijałem argumentami na bazie logicznego myślenia. Aż jestem z siebie dumny za to jak wyszło. A danej sobie szansy nie zamierzam spierdolić.
  5. Tango down, panowie. Witaj słodka wolności Dzięki wszystkim, którzy poświęcili tu swój czas na brutalne pociśnięcie mnie w stronę światła. Decyzja oczywiście była moja. Nie mniej, znowu przyczyniliście się do uratowania jednego biedaka. Zerwałem więc resztki więzi z moim starym, rycerskim światem. Mogę w pełni zacząć wprowadzać moje wartości do życia. No i najważniejsze... będę nadal czytać, myśleć, rozwijać się i realizować. Zostaję z wami.
  6. Tak jak sobie was czytam, to trudno odmówić wam racji. Dzięki Mac za zimne wiadro. Przede mną sporo do zrobienia, żeby się ogarnąć. Gdyby tak nie było, nie zakładałbym tego wątku. I naprawdę chcę przekuć moje obecne sentymentalne pitolenie na konkrety, więc wiem, że dam radę. Mogę żyć bez kobiety. Nie padnę przez to z wycieńczenia. Po prostu lubię (albo wydaje mi się jeszcze, że lubię) początkowy etap związku, bycie z kimś na poważniej niż zaliczyć i odstawić - chociażby spędzić święta. Chociaż jak tak sobie głębiej pomyślę to po jakiego długo kisić się w jakimś średnim związku tylko po to, by miło spędzić parę dni? O znalezienie kolejnych babek się nie obawiam, wręcz chętnie bym się tym zajął, bo już prawie zapomniałem jak to fajnie jest. Dzięki Bracia za odpowiedzi. Ne przewalę na głupoty waszego cennego czasu, który mi poświęciliście.
  7. Problem jest już w czasie przeszłym. Napisałem to, bo chciałem pokazać jak idiotyczny miałem sposób myślenia, w który coraz mocniej popadałem. Wiem skąd się biorą wpadki itd. Nie doprecyzowałem w tym długim poście, że mając kilka zabezpieczeń naraz nadal miała wręcz chorobliwe bariery. Z czasem gdy "zaryzykowała" ileś razy tylko jedno zabezpieczenie i zauważyła, że mija rok, a dziecka nie ma, problem minął. Ale co się nafrustrowałem, napocieszałem, to moje. Zazwyczaj w takich sytuacjach ludzie zalecają wypisanie listy wad i zalet, by się dobrze zastanowić. I masz rację, że niewiele to się różni od zakupu auta. Kiedyś bym się wstydził takich myśli, a teraz wolę spojrzeć prawdzie w oczy i zawalczyć o swoje dobre samopoczucie. Jej samopoczucie też, bo o ile tutaj mogę sobie wszystko na chłodno napisać, to w życiu daleko mi od bycia wyrachowanym dupkiem. Gdzieś tam mam w sobie (niby nieistniejący) altruizm względem tego, żeby też była szczęśliwa. W końcu nie jestem z nią na ścieżce wojny. Zdaję sobie sprawę, że mój problem wygląda tak, że usilnie szukam czegoś, co jednak mnie zatrzyma - tytuł w końcu nieprzypadkowy. W końcu dlatego opisałem to wszystko, żeby zobaczyć czy czegoś nie przeoczyłem albo czy się nie mylę gdzieś. Wiem, że prawie wszystkie odpowiedzi będą za rozpadem. I nastąpiłby już, gdyby nie to, że jestem świeży. Ledwo dwa miesiące temu nastąpiła we mnie zmiana na obecnym poziomie. Szlifuję się. Z wszystkimi rzeczami związanymi ze starym życiem już się pożegnałem, ona jest ostatnią, najważniejszą. Po prostu nie tak łatwo jest się odkleić po latach tak zawiłego oszukiwania się. A małżeństwa zacząłem się bać jak cholera. Przestałem się czuć gotowy na jakieś rodzinne imprezki, powinności i tego typu zabawę w szczęśliwą rodzinkę z przyszłymi teściami, ciotkami, szwagrami.
  8. Postaram się streścić wszystko tak mocno jak tylko się da. Pogrubię też kluczowe fragmenty. Całą historię zaś opisuję nie tylko dla "potomnych", chętnie dowiem się co wy o tym wszystkim myślicie, ponieważ sprawa nie jest jeszcze dokończona. Muszę zacząć od mojego dzieciństwa. Byłem więc długo: grubym, dość szpetnym dzieciakiem. Wraz z dorastaniem i początkiem buzowania hormonów naturalnie popadałem w kompleksy. Mogłem zapomnieć o laskach ze szkolnej "górnej półki" (natenczas "górnej"), lecz mimo to nie było aż tak źle. Cudem, jakieś tam powodzenie miałem. Dobrze że były gry komputerowe, które mnie pochłonęły bardziej niż samiczki. Taki gimbusa los. Na przełomie liceum i studiów poznałem moją obecną dziewczynę. Jest to mój pierwszy poważny i dłuższy niż dwa miesiące związek. Reszta to mniejsza lub większa dziecinada z tamtego okresu. Z moją obecną poznałem się dzięki chatowi internetowemu. Mimo że mieszkaliśmy od siebie w cholerę daleko, jakoś się spotkaliśmy. No i ja jako wyposzczony "grubym" dzieciństwem młody gość (już nie tak szpetny) wpadłem po uszy. Spodobaliśmy się sobie wzajemnie jak jasna cholera. Szczególnie że nagle ktoś aż tak mnie chciał. Z wyglądu była dla mnie 10/10 (8/10 biorąc pod uwagę dopaminowy haj). Tak się zadurzyłem, że następnego dnia nie potrafiłem wysiedzieć na dupie w szkole, bo "motyle" masakrowały mi trzewia. Ona jednak z czasem olała mnie przez kilometry które nas dzieliły. Na szczęście nie minął rok, a już zacząłem studia w mieście, gdzie mieszkała. W międzyczasie próbowałem z innymi samiczkami, ale nie potrafiłem o niej zapomnieć. Wtedy wmówiłem sobie metodę selekcji przez zadawanie sobie pytania: czy mógłbym być z nią na wieki wieków? Nie odpuściłem i udało się - była moja, a ja jej... Długo na nią czekałem, więc niedostępny owoc strasznie dobrze smakował. Nastał okres statystycznych "2 lat zakochania", podczas którego sam sobie zgotowałem następujący los. Będąc mocno uduchowioną osobą, w dodatku często myślącą o egzystencjalnych,filozoficznych tematach, nieświadomie rozpocząłem swoją karierę misiaka w białej zbroi rycerskiej. Między innymi: - Chciałem żeby to była miłość aż po grób. - Stwierdziłem że pełnowymiarowy seks jest mi niemalże zbędny (ona się panicznie bała wpadki), a być może dzięki temu zaprocentuję w jej oczach jako "mężczyzna inny niż wszyscy". Czyli jakimś cudem osiągnę uczuciowe szczęście (czymkolwiek by ono miało nie być). Nie wiem na co liczyłem, ale liczyłem na niespodziankę, która jest niemożliwa. - Unikałem konfliktów kosztem własnego zdania i pełnej realizacji własnych potrzeb. Wykształcił mi się zmysł szachisty - przewidywałem co się stanie jeśli coś powiem np. że zaognię tylko konflikt -> będzie foch -> nie będzie mi miło, a będzie za to straszliwe pierdolenie. Dlatego dyplomatycznie załatwiałem niemal każdy konflikt. - Ze wszystkich sił podtrzymywałem ogień. To ja w większości byłem inicjatorem i realizatorem. Wydawało mi się, że inwestycja się jakoś zwróci. Co dostałem w zamian? Okres statystycznych 2 lat zakochania dobijał do daty przynależności, a ja zacząłem dostrzegać wady tego układu. Przede wszystkim zacząłem dojrzewać jej wady. Największa to dziecinność. Objawiała się ona niezdecydowaniem, ciapowatością, brakiem przebojowości, apatią. Ja się wypalałem. Kilka razy przegięła pałę. Jak to w każdym związku bywa, były większe kłótnie. Zazwyczaj rozwiązywałem je dyplomacją i była zmiana trwająca średnio miesiąc. Potem powrót do szarej rzeczywistości. Raz tak przegięła pałę swoją niedojrzałością, że rzuciłem ją w cholerę. Był płacz i zgrzytanie zębów. Obecnie mnie wręcz przeraża to, jak zareagowała. Obietnice poprawy itp. Byle tylko dać jej szansę na naprawę. No i dałem. Pech chciał, że w ciągu rozstania poznałem kiepskie jej przeciwieństwo w postaci innej cizi. Była twardą, ale tępą strzałą, której wady zaczęły mi przeszkadzać już po tygodniu. Wróciłem do swojej i było ok przez pewien czas. Zaczęła kłaść łapki na mojej pasji (pewnie dostrzegła w nim zagrożenie). Ona oczywiście swojej nie miała. Studia to każdy debil dziś może robić. Normalny facet darowałby sobie ją po jazdach, które wtedy mi zafundowała. Ja musiałem być inny i "dyplomacić". Ten okres przeszedł jakoś. Nastał wreszcie czas gdy zacząłem się budzić z bycia pozornie przeszczęśliwym gościem, zacząłem czytać publikacje o mniejszym kalibru niż felietony Marka i z wolna tworzyło mi się zainteresowanie psychologią, rozwijanie inteligencji emocjonalnej. Nie kupuję wszystkiego łatwo, sam myślę nad zawartością i próbuję zastosować ją tak, aby było mi lepiej. I tak oto coraz bardziej przez grubo ponad rok rozwijałem się intelektualnie oraz moralnie (nie tylko w tej dziedzinie). Moja dziewczyna stoi w miejscu, czar poznania i przeznaczenia aż po grób prysnął. Nie rozwinęła się. Jest niemalże tą samą dziecinną osobą, którą była wcześniej. Ja się zmieniłem, a rzeczywistość w której żyję nie drgnęła. Dziewczyna czasem ma coś przeciwko moim "nagłym" zmianom, dziwi się. Z drugiej strony zaczęła mnie szanować jak córeczka ojca i podniecam ją moimi zmianami, których tak nie lubi. W końcu nie ma już misiaczka, a białą zbroję, wywaloną na śmietnik, pewnie jakiś kloszard dawno już zdążył przepić. Zbudowałem w sobie ogromne poczucie wartości, takie, o jakim w czasach dzieciństwa mógłbym pomarzyć. Nie jestem jednak zaślepiony i zakochany w sobie, nic z tych rzeczy. Nie chcę przedobrzyć z długością, więc przedstawię obecne dylematy w myślnikach: Ona według mnie: - Jest nadal dziecinna (aż mi opada) - Nie rozwinęła się. Intelektualnie i duchowo stoi w miejscu - Jest mało kobieca. Jej cele są mało kobiece. A ja chcę zaradnej kobiety. - Nie potrafi podtrzymywać ognia. - Średniawo się ubiera i niemaluje. - Nie ma żadnej zajawki, pasji... nic! - Nie wykazuje inicjatyw - Zostawia mnie realizację inicjatyw - Seks jest dość kłodowy (nie mieszkamy jeszcze razem) - Niebawem zacznie oczekiwać na kółko z kamykiem, choć mówiła że "nie nie nie, jeszcze nie czas". - Zaczynam dostrzegać podobieństwo charakteru do jej matki: wąskie horyzonty, niskie ambicje, lenistwo, przywiązywanie uwagi do "co kto powie" itd. - Zrobiła się 6,5/10 Zapytacie, no to co ty jeszcze z nią robisz gościu? Ano... Ma też wiele zalet, związek z nią też: + W gruncie rzeczy jest dobrą dziewczyną (daleko jej do zeszmacenia) + Niezmiernie wierna (wiem że to głupie, ale jest "trochę inna niż wszystkie") + Im bardziej się staram i próbuję natchnąć życiem, tym bardziej gubi powyższe wady (ale mi się już średnio chce, bo efekt jest krótkotrwały i non stop trzeba się narobić; dawałem jej kilka szans). + Ma przebłyski kreatywności (we wszystkim) + Lubi eksperymentować w łóżku... eee... to jest, gdy JA eksperymentuje z nią. + Potrafi się wyładnieć od święta na bóstwo + Potrafi się o mnie troszczyć, "pomyśleć o mnie" + Jest i tak według mnie znacznie ponadprzeciętna od tego co widzę i powierzchownie poznaję + Da się z nią pogadać na ambitniejsze tematy. + Łatwo już ją zarazić moimi hobby. + Byłaby dobrą matką. + Mam do niej sentyment. Może te zalety wydają się być słabe w porównaniu do wad tu przeze mnie opisanych, ale dobrze wiecie, że musielibyście być w mojej skórze, żeby znać każdy aspekt tego związku. Sentyment robi swoje - pierwsza miłość. Było mnóstwo dobrych chwil i wiem, że nadal może być, gdybym dał jej kolejną szansę. Z drugiej strony: jestem wypalony, dawałem jej już nie jedną szansę, pracowałem nad nią, motywowałem. Coraz silniej odczuwam potrzebę zmiany, spróbowania z kimś innym, żeby mieć jakikolwiek punkt odniesienia. W końcu mówi się, że przy jednej dziurze to i kot zdechnie. Kiedy jak nie teraz? Mam tylko dwadzieścia parę lat i nie wiem czy nie zasługuję na coś więcej niż: chujowo, ale stabilnie. Jeśli dotrwaliście do końca, to co o tym wszystkim sądzicie? Byłbym wdzięczny za obiektywne rady, myśli itp. PS. Związek nie jest moim celem w życiu. Jest dodatkiem, ale dość istotnym dla mnie. Świadomie ogłaszam, że lubię mieć samicę u boku i to jest moje w pewnym sensie hobby.
  9. Cześć, Trochę się zastanawiałem czy chcę się czynnie zaangażować w waszą społeczność. Sądziłem, że w sumie to wiem już sporo, a o reszcie tu doczytam i nic nowego dla was nie wniosę. A jednak pomyślałem, że podzielę się moimi doświadczeniami. Będą to doświadczenia gościa, który był wręcz beznadziejnym przypadkiem, a mimo to trafił tu dzięki refleksji, pracy nad sobą, lekturze felietonów Marka i waszych myśli. Mam 24 lata i jeszcze rok temu byłem zupełnie inną osobą. Myślę, że najwięcej wam powie fakt, że moja zajebiście biała, jedna z bielszych zbroi rycerza XXI wieku jakie ten świat widział leży sobie właśnie na wysypisku. I choć nadal nie jest w 100% dobrze, bo nękają mnie jeszcze przyzwyczajenia z "poprzedniego wcielenia", to jest ich już niewiele i co chwilę pozbywam się jakiegoś. Najważniejsze że wreszcie czuję się sobą, dobrze w swojej skórze, tak kurewnie wolny. I dlatego wielkie dzięki Markowi oraz wam za uratowanie jeszcze jednego zatraconego! Warto byłoby napisać: dlaczego uważam się się za (były już) beznadziejny przypadek? Być może nie wyda wam się to aż tak tragiczne jak ja to widzę, bo właściwie nigdy nie byłem tak beznadziejnie cipowaty jak niektóre filmowe postaci. Ja tę beznadziejność widzę w tym, że odkąd pamiętam, budowałem w sobie silną inteligencję emocjonalną i w bardzo zawiły sposób wmawiałem sobie pewne schematy. Zawsze sporo myślałem o ambitnej tematyce: egzystencja, zasady moralne, przyczyny zachowań itp. I tu przykład (aby nie być zbyt ogólnikowym, bo już pewnie niemałego pierdolca dostają osoby czytające): jak sobie wmówiłem że będę największym tamponem emocjonalnym dla mojej kobiety, bo dzięki temu dostanę największy zwrot, o jakim żadnemu samcowi się nie śniło, to tak sobie różnymi filozofiami układałem to w głowie, że jakikolwiek rozsądny i ostry argument uznałbym za idiotyczny. Uznałbym, że nietraktowanie kobiety jak drugiej połówki jest powielaniem błędów ojców i dziadów. A ja zrobię inaczej niż w związkach, gdzie mężczyzna jest prawdziwym mężczyzną. Przeciwnie, wygram życie i dożywotnie szczęście będąc najmilszym gościem na świecie - misiakiem w białej zbroi, któremu się uda. Nie dostrzegłem w tym pizdowatości, błędu. Cóż, obecnie jestem pogodzony że w takim wieku nadal się ostro kształtuję. Dopiero gdy zacząłem zauważać, że jedyny rezultat jaki osiągam to wypalenie, frustracja i nijakość związku oraz kobiety. Wtedy to dzięki pewnym sytuacjom i myślom, zainteresowałem się lekturą dla poznania różnych perspektyw i wybrania tej prawdziwie mojej. Takiej która nie wynika z odwrócenia o 180 stopni metod ignorantów, ale zwyczajnie z wiedzy i jej selekcji. W skrócie: być wreszcie sobą przez odrzucenie iluzji. Dobra, dość pierdolenia. Wypowiem się konkretniej i przyziemniej w innych tematach. Jest mi zajebiście miło być tu z wami i móc z wami pogadać.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...

Powiadomienie o plikach cookie

Umieściliśmy na Twoim urządzeniu pliki cookie, aby pomóc Ci usprawnić przeglądanie strony. Możesz dostosować ustawienia plików cookie, w przeciwnym wypadku zakładamy, że wyrażasz na to zgodę.