Chyba byłem zakochany parę razy w życiu. Czy była to miłość, czy nie - sam nie wiem (what is love? baby don't hurt me ). No ale znacie ten stan, takie coś że nagle zaczynasz fantastycznie funkcjonować na 5 godzinach snu, zamiast na 8. Że góry byś przenosił, świat wydaje się piękny, cudowny, ludzie wspaniali, idziesz ulicą i uśmiechasz się sam do siebie. W pracy rośnie wydajność. Nawet bardziej się chce iść pobiegać Cyniczny psychiatra rzekłby - hipomania.
Nie zrozumcie mnie źle, to jest fantastyczny stan. Ma on swój głęboki sens biologiczny, jak by ludziom nie uderzała do głowy atmosfera szalejących hormonów, to bym tego nie pisał, a Wy byście nie czytali - bo nie zostalibyśmy zapewne spłodzeni. Ma on też swoją wartość psychologiczną, odrywa nas od rzeczy przyziemnych i po prostu jest fajny, pozytywny.
Co ciekawe, przynajmniej dla mnie, i zdałem sobie z tego sprawę niedawno, to nie w tych okresach "unoszenia się na skrzydłach" dokonywałem jakichś osobistych postępów. Zwyczajnie nie zaprzątałem sobie głowy jakimiś poważniejszymi sprawami. Wglądem w siebie, myśleniem o takich sprawach jak sens tego wszystkiego. Pracą nad sobą. Nie były to też okresy specjalnie twórcze (kreatywne; o wzroście wydajności w pracy wspomniałem wyżej). Najwięcej poezji, którą bez zażenowania mogę komukolwiek pokazać, napisałem w okresach szarości, smutku, depresji. Pisząc depresja nie mam na myśli depresji klinicznej, raczej kryzys egzystencjalny; swoją drogą bardzo fajnie o tym temacie mówi w jednym ze swoich nagrań Człowiek Absurdalny (polecam tego użytkownika!).
Myślę, że potrzebujemy jednego i drugiego. Zresztą - przyjemność nie byłaby przyjemnością, jeśli nie istniałby dyskomfort. Nie byłoby światła bez mroku.
- 5
4 komentarze
Rekomendowane komentarze