Cześć Wam! Potrzebuje trzeźwego spojrzenia na sytuację, bo mną rządzą emocje, a to nie zawsze jest dobre. W całej społeczności, która zajmowała i zajmuje się uwodzeniem, jestem z dekadę. Przez ten czas, poznałem wystarczającą ilość dziewczyn i miałem wystarczającą ilość seksu, żeby teraz doceniać pewne rzeczy. Pierwszą swoją lube poznałem na początku drogi, finalnie był to burzliwy związek, ale nigdy nie byłem pantoflarzem, więc przez ileś lat kolejnych, po naszym rozstaniu, szukała ze mną drogi kontaktu. Kilka razy popisaliśmy, ale nigdy nie dałem szansy temu drugi raz. Pół roku temu poznałem kobietę, przy której od razu wiedziałem, że to nie będzie kolejna, zwykła dziewczyna, z którą skończy się tylko w łóżku. Tak sukcesywnie się wszystko toczyło, że jeszcze kilka miesięcy temu byłem w "grze" i równocześnie się z nią spotykałem, bo żadne deklaracje nie padły, ale rogów też nie doprawiałem, generalnie sobie dalej tam działałem coś w temacie, poznawałem i miałem więcej dystansu.
Nie wiem jak to się stało, ale nie tak całkiem dawno, ta kobieta, totalnie rozgrzała moje serce, obudziła we mnie jakieś emocji troski, dania bezpieczeństwa, opiekowania się - coś, jakby ona była górnikiem, wyciągając węgiel na powierzchnię. Widzę po sobie, że pomimo tego, że mam szacunek u niej, że dba o mnie, że mówi słodkie słówka, łącznie z "kocham Cię", to czasami jak się ocknę, to łapię się na tym, że momentami jestem dla niej miły do porzygu - chociaż jej to nie przeszkadza, ale raz zapytała - "dlaczego jesteś taki dobry dla mnie? ja czuję, że taka dobra dla Ciebie nie jestem." Najgorsze w tym wszystkim jest to, że to naturalnie ze mnie wypływa i mam momenty, że chciałbym jej dać gwiazdę z nieba, tak o, bo tak czuję i tak chcę, ale...., nie wiem czy w dłuższej perspektywie to nie straci na wartości. Miała kilka związków, opowiadała mi o nich, jestem najlepszy, tyrani raczej nie znosi, z tego co mówiła, bo potrafiła po iluś latach odrzucić takiego typa. Jest bardzo świadomą jednostką, ale z tyłu głowy mam nadal to, że jest to tylko kobieta, emocjonalna, dzisiaj fajnie, a jutro może być klops - a może to mnie ogranicza? Generalnie nie mam dużego doświadczenia w prowadzeniu związków, przez dekadę praktykowałem tylko luźne układy, dłuższe czy to krótsze. Generalnie od kilku dni jestem rozbity, czuję się zbity z pantałyku, czuję jakbym wyskoczył z torów relacji, jakbym był nieobecny, bo zacząłem analizować, bo tak bardzo bym chciał..., żeby to przetrwało przynajmniej kilka lat... - jakby ktoś mógł dać taką gwarancję..., złapałem się na tym, że relacja z nią zaczęła determinować moje samopoczucie - jak jest dobre, to jest dobrze, jak ją zlewam, bo coś, to mi odbiera ochotę do życia i czuję się totalnie wyautowany. Zdałem sobie sprawę, że gdyby się to nagle rypnęło, to po prostu, moje życie, rozpadłoby się na setki kawałków, jak zbita szklanka. Wiem, to nie jest zdrowe, budować swoje szczęście na podwalinach drugiej osoby, to słaby fundament. Z nią jest ten problem, że mógłbym mieć atrakcyjniejszą...., ale to co ma w głowie, jej sposób bycia, ona jako człowiek, tak mocno mi podpasowała, że koniec świata.
Nie mam też ochoty przez nią poznawać innych kobiet, nie chce mi się też za bardzo teraz utrzymywać kontaktu z kobieta, z którymi miałem luźne relacje. Moje pytanie brzmi, jaką ramę trzymać w związku? Jak panować nad tymi emocjami i mieć zawsze chociażby te 55%/45% w związku i być zawsze tym, któremu mniej zależy, bo w myśl zasady - komu mniej zależy, ten kontroluje? Każdy feedback na wagę złota, Panowie!