Cześć,
Powtórzę wstęp do mojej historii z wątku powitalnego.
Mam 33 lata, żonę, dwójkę dzieci i kredyt na mini domek.
Trafiłem na to forum ok 3-4 lata temu, przeczytałem kobietopedie, stosunkowo dobry oraz chyba wszystkie wątki od powstania forum (wtedy było to możliwe bo forum było znacznie mniejsze).
Zacząłem wtedy żonie stawiać po raz pierwszy w życiu granice i używać słowa "nie". To był dla niej szok, kłótnie były coraz ostrzejsze aż zebrałem się na odwagę i powiedziałem że chce odejść. Błagała, płakała obiecywała zmianę. Zabrakło mi siły, odwagi czy wsparcia i w końcu uległem i dałem jej ta szansę.
Muszę przyznać że się poprawiła, przez niemal rok było sporo lepiej. Nagle był częsty seks, gryzła się w język zamiast się mnie czerpać itp.
To wszystko uśpiło moja czujność.
Później zaczęły się coraz mocniejsze naciski na drugie dziecko - uległem, potem na zakup mieszkania - uległem. Ulegałem znów ze wszystkim i nawet tego nie zauważyłem.
Ilość pracy pracy jaka na nas spadła kiedy rodził mi się syn a potem samodzielnie wykańczalem mieszkanie sprawiła że się nie klucilismy, nie było na to czasu aby okazji.
Jak jest dziś?
Mieszkamy w tym wymarzonym minidomu, żona nie pracuje bo "zajmuje się dziećmi" i czerpia się mnie absolutnie o wszystko. Kilkanaście razy dziennie jakieś kąśliwe uwagi na różne tematy. Od pracy - że za dużo pracuje, po źle poukładane naczynia, źle ubrane dzieci źle stojące buty itp.
Ona nawet nie zauważa że narzeka, ma tak negatywne nastawienie do całego świata, we wszystkim u wszystkich widzi problem. Często sama go wymyśla i czeka aż coś zrobię żeby jej to wynagrodzić.
To czym ta historia wg mnie różni się od innych to prawie brak tej fazy początkowej kiedy ona powinna być fajna starająca się itp. Moja żona zawsze miała taki charakter.
Oczywiste pytanie w tym miejscu to "więc po jaka cholerę się z nią związałeś!?" - już śpieszę z odpowiedzą.
Warto zacząć od tego że wychowywała mnie głównie matka. Ojciec to świetny gość ale lubił spokój i się nie wytrącał w wychowanie dzieci. Skutek jest prosty, byłem pod małego bombardowany informacjami że kobiety bo biedne delikatne istoty o które trzeba dbać. Matka wychowała mnie na 100% pizde. Nie wolno było mi się z nikim kłócić. A ukrywanie wszystkiego pod dywanem to był sport rodzinny. Żadnej rozmowy o emocjach, obracanie wszystkiego w żart.
No i żyłem sobie do 15 roku życia w takiej bajce gdzie nikt nikogo nie krytykuje i z nikim się nie spiera aż poszedłem do technikum.
Tam spotkałem moja przyszła żonę, poznaliśmy się we wrześniu a od stycznia byliśmy "parą". W sumie to była pierwsza dziewczyna jaka wykazała mną zainteresowanie. Nie była zbyt atrakcyjna ale ja nie wierzyłem że kiedykolwiek ładniejsza na mnie spojrzy. Więc wszedłem w ten młodzieńczy związek jak dzik w żołędzie.
Kłótnie zaczęły niemal natychmiast, były praktycznie codziennie ale też codziennie się godziliśmy, jakoś to trwało a ona dokręcała powolutku suche śrubkę. Zaraz mieliśmy już tylko wspólna kasę, zaraz zaczęli przeszkadzać koledzy. Sceny zazdrości itp. Za wszystko przepraszałem i dałem sobie wmówić że to moja wina.
Skończyliśmy szkole to zaczęła się presja na ślub, po ślubie na dziecko. Kiedy czegoś chciała wtedy odpuszczała, a ja się cieszyłem że jest fajnie. Potem znów było gorzej i wylądowaliśmy w sytuacji opisanej na początku posta.
Jaki jest status na dziś? Jestem psychicznie śmieciem. Kiedy myślę logicznie wiem że chce odejść. Mimo kosztów, hipoteki, niepewnych relacji z dziećmi, ostracyzmu w rodzinie. Trudno jestem na to gotowy.
Ale kiedy przychodzi do konfliktu z nią, cała moja podświadomość aż krzyczy że mam ją przeprosić że na pewno będzie lepiej. Czuje w chwili kłótni autentyczny fizyczny ból w okolicach przepony. To co chce zrobić jest tak dalekie od moich wyuczonych przez lata schematów że czuje to tak jak by moje ciało się buntowało.
Bracia pomocy. Nie wiem czy dam radę znów walczyć. Wybór mam taki albo żyć z nią z pochylona głową i przytakiwać na wszystko. Wtedy nie ma prawie wcale afer są tylko komentarze. Ale to nie życie to więzienie.
Albo stawiać jej granice, iść w stronę rozwodu i przygotować się na piekło. Każde najmniejsze NIE z mojej strony to gigantyczna afera.
Nie daje rady walczyć z nią 24h na dobę