Panowie... Nie wiadomo od czego zacząć. Jak chce się krótko opisać 10 lat małżeństwa... Niby człowiek żenił się że swojej nieprzymuszonej woli... Więc za mną dekada w małżeństwie i po drodze trójka dzieci. I teraz dochodzę do wniosku, że to do cholery nie jest życie dla mnie. Żona niby dobra, ale od samego początku żeby przy niej nie zwariować albo kogoś nie zabić w wybuchu gniewu przyjąłem postawę wyciszenia i zgadzania się na niemal wszystko. Jest miliard szczegółów, które mnie wkurzają w jej zachowaniu. Myślałem, że po pierwszym dziecku będzie lepiej... Że drugie to jakoś poskleja... No a trzecie to niestety wypadek przy pracy... Straszny pech możnaby rzec... Ruch@sz raz na rok i bum... Masz dziecko... Dodam na pogrążenie, że żona zupełnie mnie nie pociąga i ten trzeci potomek powstał bo się zmusilem i wspomoglem tabletkami... Czuję wręcz alergię na tą kobietę... Wiem, trochę późno na takie stwierdzenia. Odrabiam wszystkie swoje obowiązki przy domu i dzieciach i tak żyje z dnia na dzień... Wiadomo, że dla dzieci wszystko ale no nie chce takiego życia... Żyje z kobietą, której nawet nie lubię jakoś specjalnie, nie podoba mi się, nie pociąga mnie a w jej obecności siedzę cicho i się nie odzywam... Nie tak chce doczekać starości... Pracuje tylko ja. Wszystkie rachunki opłacam ja. Ratę hipoteki place ja. Dom wybudowałem w większości własnymi rękami... Oczywiście wszystko jest traktowane jako wspólnota majątkowa... Nawet gdybym zdobył się na ruch do przodu i się rozszedł z żoną to alimenty nie pozwolą na samodzielne życie samemu. Na rocznym rozliczeniu mój dochód to ponad 150tys - przypuszczam, że alimenty tak by mnie zniszczyły że na suchy chleb bym nie uzbierał dla siebie... Żona nie pracuje bo najmłodsze dziecko ma 3 lata... Żona w ogóle pracowała w trakcie małżeństwa przez rok w sumie... I tak żyje z dnia na dzień coraz bliżej starości...