Skocz do zawartości

Rnext

Starszy Moderator
  • Postów

    10412
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    105
  • Donations

    30.00 PLN 

Wpisy na blogu opublikowane przez Rnext

  1. Rnext

    Wiocha
    I to realnie, fizycznie i namacalnie.
     
    Jest ledwie wczesne popołudnie a moja wewnętrzna klepsydra chciałaby wskazywać wieczór. Ja natomiast, siedzę ucieszony jak głupi do monitora, że jeszcze tyle dnia zostało. Splot okoliczności  życiowych i pogodowych sprawił, że parę duszących jak czad ciężarów ze mnie zeszło i w końcu mogłem pełną piersią zająć się sobą. Bez ciśnień i myślenia o tysiącu spraw i sytuacji. Czysta głowa, całkowicie gotowa na doznanie świata zewnętrznego.
     
    Budzisz się wyspany z poczuciem wolności, swobody i możliwości, gotowy na doświadczanie niespodzianek, przekonany, że nic złego cię nie spotka. Nawet, będąca od jakiegoś czasu w zaniku, chęć do pisania i fotografowania wraca. To pewnie przez to słońce wpadające przez okno sypialni wprost na łóżko. Do tego nawet zimny prysznic poranny nie rozbił nastroju. No piec się zawiesił i nie dawał się zrestartować a jako że nie chciało mi się tracić na niego tak ładnego poranka - kij tam, zimna woda nie zabija przecież od razu. Pewnie włamał się przez sieć elektryczną jakiś ruski hacker, specjalnie żeby zrobić mi psiku(ta)sa z rańca.
     
    Przed śniadaniem, niekoniecznie precyzyjnie głodny, postanowiłem kopnąć się rowerem po okolicy w terenie. Na pewno podczas wycieczki wyklaruje się do końca w brzuchu, na co mam ochotę. Przecież trzy lata nie dosiadałem swojego rumaka z bieżnikiem w kostkę, wydającym przy szybszej jeździe przyjemny dla uszu pomruk gryzionej  twardo ścieżki pod kołami. Euforycznie odurzyło mnie pachnące w każdym miejscu inaczej powietrze, odgłosy ptaków wodnych i napowietrznych. Nawet lekki smrodek starego torowiska wygrzanego słońcem z przerdzewiałym mostkiem nie był odrzucający. Na tyle się zagalopowaliśmy w świat, że pomału od dawna nie używane w ten sposób nadgarstki i kark uniesionej nad pochylony korpus (delicti) głowy, zaczynały mnie ciągnąć. Jedyna myśl jaka mogła mi przyjść do łba - "dobra wracamy kolego, nie przeholuj tak od razu, stary". I tak była jeszcze niemal dycha po piaszczysto trawiastej ścieżce. W dodatku miejscami tak wąskiej, że z trudem minęli byśmy się z kartą kredytową. 
     
    Rower w garażu, trochę wysiłku i czuję jak wchodzą mi endorfiny wraz z apetytem. Ciepłe tosty z komiśniaka z masełkiem, serek wiejski z ziołami, cebulką i szczypiorkiem z werandy wjechały w trzewia, tak jak ja chwilę wcześniej w zalesiony park. Jeszcze tylko krótkie rozważanie - co mam ochotę na obiad, zakończone prostym i jedynie słusznym wnioskiem, że nie chce mi się gotować w taki dzień. Więc wlecą w gary przygotowane wcześniej składniki z zamrażarki. Specjalnie na takie okazje. No i na okazje, gdybym jakoś zaniemógł. Padło na dwa mielone i sos koperkowy. Choć kalafior tańczący w bułce tartej z fasolką szparagową też kusiły. Ale bardziej kusił kolejny wypadzik rowerowy. Taki chociaż malutki. Tak przed obiadem jeszcze. Tak tylko dla dotlenienia. 
     
    No jasne że przegrałem bijąc się z myślami pomiędzy wypedałowaniem choć paru kilosków a ucieczką na rowerze od robótki którą planowałem dokończyć dla klienta na poniedziałek. Skończyło się tym, że właśnie zsiadłem z roweru nieco zwilżony potem, bez problemu zrestartowałem kocioł w garażu i poczułem... To co powinienem. Bo nieprzywykła do siodełka dupa - boli w ten piękny dzień. 
  2. Rnext

    Wiocha
    Przyszło wezwanie z policji, nakazujące mi stawienie się w charakterze jakiegoś tam świadka. Między wiersze wpleciono numerki odpowiedniego paragrafu Kodeksu Wykroczeń. Nie chciało mi się dupy ruszyć i jechać, więc początkowo planowałem igrać z systemem jego własną bronią i strzelić sobie jakąś udawaną kwarantannę, wykpiwszy się telefonicznie. Jednak od konieczności nie ma ucieczki i uznałem, że lepiej to machnąć i mieć z głowy. Zwłaszcza, że zapraszała jakaś pani młodsza aspirant. Nie odmawiam ani pacierza ani młodszym, więc chwilę przed godziną "W" wchodzę na komisariat. Pustki. Za szklanymi drzwiami ciemno, przy drzwiach coś co wygląda jak dzwonek. Raz, drugi, trzeci - jak w czeskim filmie - "nikto ne je doma". Wśród karteczek poprzylepianych do drzwi jest jedna, oznajmiająca że należy w związku z epidemią covid dzwonić na numery takie i takie. No to dzwonię. Po kolei. Za każdym razem policja serwuje mi jednak czeski film. 
     
    W końcu udaje mi się dodzwonić bezpośrednio do pani aspirant, która uprzejmym głosem oznajmia że zaraz po mnie przyjdzie. Nie żebym przedstawiając się w słuchawce, specjalnie próbował  ją zdemontować swoim brzmieniem, którego - jak jego świątobliwość @Mosze Red określił - tembr sprawia że spadają staniki. Pani aspirant zjawiła się w pandemicznym mundurku na twarzy, więc w zasadzie nic nie było widać, oprócz tego co widać było. Szła dwa kroki przede mną po schodach więc widać było to, na co zawsze jest miło popatrzeć. Prychnąłem dyskretnie ze śmiechu i żeby zamaskować ewentualną przyczynę niezręczności, sięgnąłem po chusteczkę, żeby wydmuchać nos. Prychnąłem, bo jej kształtny tyłeczek w opiętych jeansach podsunął mi groteskowe:
    - fajne dupcie teraz mają te policjantki - pomyślał Stirlitz
     
    Pani policjantka do pałowania była nieskora, nawet całkiem kontaktowa i w niewymuszony sposób uprzejma. 
    - wie pani, już myślałem że się odbiję od drzwi, takie tu macie pustki. Jako plan awaryjny, miałem pomysł wyjść przed komendę, zrobić jakieś przestępstwo żeby ktoś przyjechał mnie aresztować. 
    - jakie na przykład? - podchwyciła czujna policjantka.
    - zbrodnię nad zbrodniami. Chciałem wyjść i publicznie zdjąć... maseczkę
    Policjantka w pierwszym odruchu się zaśmiała, po czym trochę zakłopotana
    - niech już nam pan nie dokłada. My i tak czujemy się wmanewrowani 
  3. Rnext

    Wiocha
    Sąsiad podjechał pod chałupę, swoim Audi Q7 z przyczepką pełną drewna. Jak zresztą co dzień. Zajeżdża na skraj działki, kołami do połowy w błocie, gdzie stoi spec-maszyna do hydraulicznego łupania pniaków na szczapy. Naciska guzik, pobuczy i to już całe jego machanie siekierą. Nowoczesność w domu i zagrodzie. Człek z niego krzepki, mimo dobrze po sześćdziesiątce a przy tym pracowity, przedsiębiorczy i pomysłowy. Gdyby był lokalny konkurs na look&feel obejścia, byłby raczej na ulicznym (bo tu we wsi ino jedna ulica) podium. Przebudowany budynek gospodarczy z zachowaniem stylu muru pruskiego, basen dla żony, elewacje zabudowań aż błyszczą. Trawa nawet odmalowana. A gospodarstwo sąsiednie z muczącymi i wyjętymi póki co spod prawa - krowami? Drzwi od stodoły obwieszone i szczerbate, wychodek na dworze, wszystkie budynki z surowej, murszejącej czerwonej cegły - szczerze mówiąc, tak jak miałem pomysł, żeby sery z surowego mleka robić, tak mi się pomysłu odechciało. 
     
    Helena wyszła na taras przyłapawszy mnie na patrzeniu w oddalony las nad rzeczką i wypuszczaniu dymu nosem. 
    - Spójrz, sąsiad KuSiódemką drewno z lasu wozi - udaję skupienie myśli na tym właśnie aspekcie rzeczywistości
    - No. A mój ojciec RAVką kury wozi.
     
    Inny świat. Miastowi swoimi SUVami w leasingach szyku próbują zadawać i robić wrażenie a w tej równoległej rzeczywistości, takie auta mają status traktora. 
    Ale zimno i mokro jest nadal. Wiem wiem, ocieplenie klimatu i neo-nauka telewizyjna, tłumacząca że jest zimno, bo jest ciepło. Czy jakoś tak. Przez to ocieplenie nie mam ochoty marznąć przy szlifowaniu kolejnego blatu na werandzie. Odkładam.
  4. Rnext

    Wiocha
    Podniosłem roletę wielkiego okna w salonie i pierwszym pojazdem, jaki zobaczyłem był przejeżdżający właśnie, wielki ciągnik rolniczy. Uśmiechnąłem się do wczorajszego widoku turlających się z wolna pod oknami, osobowych Beemek, Mercedesów czy... dorożek. Regularnie przez naszą żoliborską ulicę przejeżdżał dorożkarz w dwukonnym zaprzęgu. Starszy jegomość codziennie stukał końskimi kopytami po asfalcie, zmierzając na Starówkę, wozić ludzi, którzy "marzą o atrakcjach". A tu? może co najwyżej wóz drabiniasty jeśli się jakiś ostał wraz z ostatnią kurą i świnią. Gołym okiem widać transformację współczesnego rolnictwa anektowanego przez korporacje a i świnie jakoś zmigrowały ze wsi do miast. A świnie jak to świnie - zawsze zrobią chlew w miejscu pobytu. 
     
    I ten wielkomiejski chlew jakoś nas już umęczył. Wielkie miasto stało się dla nas miejscem bezsensownej wściekłości, drożyzny, agresji i realnej metropolitalnej próżni. Nie ma już nic, wartego spędzania życia w mieście. W zasadzie to chyba możemy być nawet wdzięczni plandemii. Więc zanim trend się odwróci, postanowiliśmy wstępnie zagrzać miejsce na prawdziwej, polskiej wsi. W cenie wynajmu warszawskiej kawalerki, wynajęliśmy dom. Nieduży, trzy pokoje, 85 m2, przerobiony jak się okazuje ze starej stodoły. Właściciele myśleli zapewne o agroturystyce, bo i posiadłość jak i reszta zabudowań na tym terenie jest zrobiona i odremontowana dość niedawno i już z wierzchu widać, że bez skąpstwa. Przyzwoite materiały, wszystko podocieplane a do tego estetycznie i z pomysłem. Właściciel to emerytowany, krzepki pilot wojskowy, po kontakcie z którym od razu widać cechę, którą lubię - wielkopolski ordnung. 
     
    Helena po kilku wizytach sklepowych tu i ówdzie, dostrzega, że "tutaj ludzie są jakieś inne". Dla mnie, jako wrośniętego jak huba w drzewo - Poznaniaka, nihil to novi. 
    - zaczynam rozumieć co miałeś na myśli mówiąc o Warszawie - Mała Moskwa. 
    - no tak - odpowiadam lakonicznie. Bo cóż tu więcej dodać?
     
    Tym sposobem, staliśmy się tutejszymi obcymi. Zabawne, bo o ile w Warszawie nawet niespecjalnie znaliśmy sąsiadów, to w tej wsi po jednym dniu jesteśmy swoistą atrakcją sąsiedzką. Z początku nieufna pani sklepowa przy trzeciej wizycie zaczęła już się uśmiechać, warsztat samochodowy w pobliżu, też już oswojony z racji uszkodzenia przez H. opony w jej aucie, inicjalna kawa wieczorna u bezpośredniego sąsiada z pogawędkami na temat strzelectwa i broni przy których H. kolejne ziewnięcia maskowała wcinaniem krakersów popijanych kawą. Mijamy z rzadka, bo i mało kto tu chodzi wzdłuż drogi, wciąż obce twarze. Gdyby ci ludzie byli w maseczkach, jak premier każe, przynajmniej byliby jakoś podobni jeden do drugiego. A tak, mało że różnią się tuszą, wzrostem, to jeszcze wprowadzają najbardziej niecodzienny element krajobrazu - widać ich twarze. Więc my, jako że bliżej nam nauce niż zabobonom, jako zdeklarowani antymaseczkowcy, czujemy się w sumie "jak u siebie w domu".
    - a wy tak tutaj też wszyscy bez maseczek i nie wymarliście? - pytam z ironicznym uśmieszkiem, puszczając oko do sąsiada.
    - no nie wymarliśmy - chwyta w lot
     
    Oczywiście z rzadka trafi się ktoś wierzący w magiczną moc zaklęć i spluwania przez lewe ramię zakładając maseczkę, ale to ze świecą szukać. Więcej powodów do radości rządzącym dają ludzie w przyklejonym do naszej wsi o 300 metrów dalej... miasteczku. Tam dyscyplina i posłuszeństwo są na znacznie wyższym poziomie. 
    Miasteczko niewielkie, żadnego wieżowca, duży szpital - czyli nowa miejscówka do trzepania nadgodzin na moje żółte Lambo dla H. I to wszystko zaczyna się 300 metrów od naszej chałupy. Póki co, ledwie dwa razy przez nie przejeżdżałem autem i kiedy po 6 minutach jazdy trafiłem z domowego garażu na koniec miasta. ucieszyłem się nawet, że wszystkie sprawy są do ogarnięcia w zasięgu hulajnogi. 
  5. Rnext

    Wiocha
    Wyjeżdżaliśmy tydzień temu. Drogi przed nami kawałek, więc po trafieniu na A2 zjazd pod dystrybutory, bo już w bakach chlupała nam ropa po dnie. Przystawiasz pistolet do skroni auta i bulisz. Podwarszawska stacja, jakiś Orlen czy inny taki korpo-kolos, kasuje nam w podatkach od podatku i akcyzy całe 5.75 za litr "ropy". Razem z przelewaniem przez przełyk wlewu paliwa słychać w wyobraźni rubaszne chlupotanie w brzuchach, wypasanych ustawowo i podatkowo rządowych i pozarządowych mafii paliwowych. Chociaż chyba odwrotnie, bo taki to już śmieszny kraik, w którym ci, którzy unikają płacenia haraczy to mafia, a ci, którzy te haracze nakładają, to już nie. 
     
    Z A2 też nie lepiej. Dokładnie rok temu płaciłem za jeden odcinek 20 PLN. Dziś ten sam odcinek - 23 PLN. Jak w ryj strzelił 15% więcej. Podatki, pardon - składki na ZUS też coś koło tego wzrosły. A ile tam GUS wpisał w rubryczki? 3% inflacji? Ale każdy student renomowanej uczelni ekonomicznej, będzie powtarzał jak mantrę "inflacja jest dobra, inflacja jest dobra" tak długo, aż dostanie piątkę w indeksie. W sumie to prawda, prawda tischnerowska, czyli tzw. gówno prawda. Dla małej grupki jest ale całą resztę okrada, nakurwiając ich pejczykiem po pęcinkach dla lepszego rozpędu w kołowrotku.
    Z walutą jest trochę tak, jak z orderami, z których największe korzyści osiągają ci, którzy je komuś przypinają. Z waluty też korzyści odnosi emitent a nie cieszący się nią posiadacz. Pamiętam z dzieciństwa tą presje rodziców, jak tylko pojawiła się jakaś "wypłata", równolegle z nią, natychmiast pojawiało się gorączkowe poszukiwanie na co ją jak najszybciej wydać. Na wszelki wypadek dolary były oficjalnie nielegalne, krugeranda mało kto widział a zresztą kupić i tak nie było czego. Można było najwyżej iść do najbliższego sklepu i wykupić wszystko co mieli. Na przykład pięćset śrubokrętów - neonówek i zakropić radosny zakup butelką octu, bo akurat "rzucili". Potem to już nawet octu nie było, co ułatwiało tak naprawdę bycie wzorowym obywatelem socjalistycznej ojczyzny - "bidnym ale solidnym". I tak większość rzeczy szła swoim z góry ustalonym porządkiem. Propaganda sobie, rząd sobie a lud - na nielegalu - sobie. Mając jednodolarówkę w portfelu (moje pierwsze zarobione "dewizy" u pewnego "pierwszego sekretarza" bo mu potrafiłem podłączyć magnetowid) już byłeś nielegalny. Robimy powrót do tych czasów w wielkim stylu. W sumie trudno się dziwić, bo rządzący innej rzeczywistości niż ta, w której dorastali przecież nie znają.
     
    Wyprawa z naszej wsi do najbliższej Castoramy to nieco ponad 20km. Bierzemy Ravkę Heleny z planem zapakowania większych zakupów konstrukcyjno-budowlanych. Wjazd na pobliską stację benzynową pod szyldem "Krzychu, Rychu i Zdzichu" i pierwsza miła niespodzianka. Ludzkie twarze. Na prowincji widać pozostały resztki normalności i jak kto zamaskowany to najpewniej bandzior a nie uczciwy człek. Więc czuję się jak swojak a do tego nie będę się musiał szarpać z nikim słownie, że wchodzę bez obroży niewolnika. Od roku z H. chodzimy wszędzie niezamaskowani, raczej pokładając wiarę w naukę a nie rządowy przekaz i jakoś od tego nie złapaliśmy nawet katarku. Za to H. złapała covida w drugim tygodniu zapierdolu na SORze w maskach i kombinezonie. Pewnie dlatego, że zamiast obuwia, którego zabrakło wiązali worki na nogach na śmieci. Przez paznokcie weszło. Zasada jest prosta - interes rządu i interes obywateli są rozbieżne. Jest to oczywiste a stało się w jaskrawy sposób, szczególnie widoczne ostatnio. 
     
    I tak cyferki na dystrybutorze skakały i skakały, lecz tym razem mnożone przez 4.85. Oto co znaczy wolny rynek i konkurencja poza monopolem państwowym, gdzie właściwie za biznesplan nie robi ustaw(k)a, tylko wolne ręce wolnych ludzi. Zresztą co sądzić o sporym koncernie, którego prezes inwestuje w szlacheckie dworki do remontu, podczas gdy jego koledzy z branży, pakują portfele udziałami w swoich Exxon'ach, Shell'ach czy BP... To pewnie jakiś zakamuflowany komunikat dla mafii paliwowej. Pardon - dla akcjonariuszy Orlenu.
  6. Rnext

    Wiocha
    Poranny papieros o świcie na werandzie uderza w naczynia i kręci krajobrazem lasu w oddali. Chłodna wilgoć mglistego powietrza miesza dym z zapachami nawozu z sąsiedzkiej obory. Krowie placki z nocy próbują się oderwać duchowo od swej materialnej formy. Przypomina mi to wakacyjne poranki u moich dziadków na wsi w czasach dziecięcych. Tyle, że tam od rana unosiła się w powietrzu sucha i piaszczysta zapowiedź upalnego, letniego dnia. 
    Jakieś ciche i spokojne te krowy sąsiada. Jeszcze ani razu nie słyszałem żadnego muczenia. Pewnie są na wyższym stopniu świadomości nonsensu istnienia, niż krowy mojego dziadka. I tylko ze zwieszonymi łbami przeżuwają ciszę. Ani nie protestują, ani znaku życia nie dają. Jedyna projekcja ich egzystencji, to trochę mleka i na koniec mydło. Chyba jedyny rolnik bydlęcy w najbliższej okolicy, choć pobliska stacja unasienniania bydła wskazuje że gdzieś tam może być ich więcej. Raj dla europosłanki eSeS. Właśnie wyobraziłem sobie jak lata nago, wzdłuż naszej, wiejskiej ulicy (wśród traktorów), z transparentem typu "dość gwałcenia krów i ciągnięcia wymion" a towarzysząca jej grupka wege-wyznawczyń truchta obok niej z hasłami szminką na nagich plecach i torsach. Jeśli widzieć w tym jakąś żeńską projekcję, to niezła farsa z tego wychodzi. Gdyby ideologom odebrać wpływ na rzeczywistość, byłoby nawet śmiesznie. Zwłaszcza wmontowane w film porno. 
     
    Warszawska kawalerka była niby duża, ale jeden pokój to za mało, żeby zorganizować pracownię. Tutaj to co innego. Oddzielny, ciepły, jasny pokoik biurowy z ogromnym widokiem przez werandę po horyzont. Z kopyta zabrałem się za organizację. Trzeba było zacząć od biurka i fotela, bo tych dwóch klamotów akurat nie chciało nam się targać z Warszawy. A i nie wiadomo na ile stanowisko robocze tam jeszcze może się przydać. Czy to komuś, komu się wynajmie czy może jako weekendowy apartament. Z tym wynajęciem to wcale nie taka prosta sprawa. Tłumy chętnych nie waliły, a ściślej mówiąc, mimo kilku zapytań, żadnego zdecydowanego. A to że cena za wysoka, a to że nie teraz. Wymówki nieważne. Chyba tak zaczyna wyglądać rynek - wszyscy już mają gdzie mieszkać a run na zakupy nieruchów jest wypadkową przekonania że "nigdy nie spadają" i licznych mechanizmów zniechęcających do trzymania kasy na lokatach. I tak wszyscy będą mogli wynajmować innym, którzy też chcą innym wynajmować. Puste przestrzenie biurowe też nie wesprą popytu dla najmu. Polacy jednak nie potrafią inwestować. Mało, że nie dostrzegają długofalowych perspektyw, ignorują bieżące zmiany to jeszcze zadawalają się realnie dwuprocentową, aktualną rentownością inwestycji (najmu), zmierzającą do strat w przyszłości tak na przepływach jak i na kapitale. Ale pamiętam, że dokładnie tak samo było z samochodami. Ściągano nawet wraki pospawane z przystanku autobusowego i TIRa a te szły na pniu za poważny pieniądz w stosunku do ceny złomu. A potem nadeszły czasy zdziwienia, że wyjeżdżając nówką z salonu, cena dostaje w łeb czasem 20%. 
     
    Fotel kupiłem na Aliexpress z dostawą z Czech. Był trzeciego dnia od momentu wpisania kodu BLIK. Za całe 150 EUR mam dokładnie to co chciałem i potrzebowałem. Głównym warunkiem było jego fabrycznie anatomiczne profilowanie oparcia. Zdecydowana większość foteli załatwia to dodatkowymi zagłówkami i poduszkami. Tego nie chciałem.
    Nawet czerwone wszywki sztucznej skóry i stebnówka nici obszyć wyglądają kozacko. Oczywiście na pierwszy rzut oka, bo mózg przyzwyczaja się błyskawicznie, tak samo jak do nowej tapety, koloru lakieru, kształtu mebla czy marmurowej podłogi i przestaje to nie tyle zauważać, co nadawać w ogóle jakiekolwiek znaczenie. Dziś haj od nowości trwa zbyt krótko, żeby w ogóle się z nim liczyć i cokolwiek dla niego robić. Nowy iPhone przestaje jarać już po wyjęciu z pudełka, tak samo jak nowa żona. 
    W międzyczasie zrobiłem mały research i ustaliłem, że fotele gamingowe i ich komponenty, produkuje dla wszystkich jedyna fabryka na wschodnim wybrzeżu Chin i koszt produkcji waha się na poziomie 80-100 EUR za przeciętny fotel. Margines 50 EUR uznałem za uczciwą prowizję, koszt gwarancji, kontroli jakości (brandowania) i dostawy pod sam dom. Chociaż gdy widzę ceny foteli niektórych "producentów", to mi włosy dęba stają. No w sumie to nie. 
     
    Żeby fotel nie czekał za długo na towarzystwo, myślałem o zakupie gotowego biurka. A że starość ma podstawowy defekt - poznałeś już cenę niemal wszystkiego, ale znasz też wartość większości rzeczy, więc łatwiej bilansować. I to co po prostu jest w powszechnej ofercie, to zwykle buble i tandeta w dwóch wersjach - drogiej i taniej. Nie wspomnę już o pomysłach typu wstawionych w blat paskach LEDów RGB. Nie wiem po jaką cholerę miałoby mi coś świecić kolorami po oczach i jeszcze bym za to płacił. Kupiłem więc aluminiowe, dokręcane nogi, w markecie budowlanym półtorametrowy, dębowy blat kuchenny i dwie puszki bejcy. Zgrzałem się na dąb bielony. Stanowisko robocze dla szlifierki oscylacyjnej zorganizowałem na werandzie, założyłem papier ścierny i po godzince miałem pięknie wyszlifowany blat z delikatnie sfazowanymi krawędziami. Myślałem, żeby frezarką ręczną objechać krawędzie, ale odpuściłem. Niech zostanie kanciaty. 
     
    Rękawiczki, szmatka i po krótkiej walce śrubokrętem z gięciem wieczka, otwieram puszkę z bejcą. Zaraz zaraz, kupowałem bejcę a w środku jest biała farba! Napisy na puszce wskazują że niby wszystko jest w porządku, ale mleczna, gęsta ciecz w puszce odbiera zaufanie co do efektu bejcowania. Biorę więc kawałek dębiny, przeznaczony projektowo na wieszak z haczykami na ubrania do korytarza i próbuję bejcować. Efekt nie powala. No nic, może jeśli bejcowana strona się nie nada optycznie, drugą stronę tylko zaolejuję i będzie ok. Po zakończeniu bejcowania jestem wkurwiony jak stopięćdziesiąt. Syf. W ogóle mi się nie podoba. Cały dzień chodzę wokół schnącego kawałka drewna i co go widzę, rzucam w jego kierunku wiązankę - kurwa, co za szajs. Gdy wyschło mam ochotę to po prostu spalić w piecu. Blada i nijaka decha. Równie dobrze mogłaby być z plastiku.
    Musiałem gdzieś wyjechać na chwilę, więc daję Helenie zadanie ratunkowe - ma naolejować tą pieprzoną deskę. Gdy wracam, ze zdziwieniem wygłaszam odkrywczą sentencję - no teraz to wygląda! Olej dodał rysunkowi i kolorom głębi, drewno zaczęło wyglądać bardzo dobrze. Ufff. Można zabierać się za bejcowanie biurka. 
     
    Wyszło elegancko. Stoi twardo na aluminiowych nogach, nic się nie kolebie. Bardzo przyjemny jest kontakt dłoni i nadgarstków z ciepłym, naturalnym, lekko szorstkim drewnem. A w ogóle jak pachniało dębiną w pracowni przez cały dzień to bajka.
  7. Rnext
    Od jakichś 3 lat nie mogę podnieść ręki na kobiety. Ręki z aparatem w dłoni  Doznaję wewnętrznej irytacji z powodu dysonansu między tym co widzę a tym co pokazuję. Właściwie - tym co "samo" wychodzi na elektronicznej kliszy. A jest to zwykle pustka za fasadą. Komuś się moje prace podobają, komuś nie, tyle że mało mnie to obchodzi, bo nie podobają się mnie. Patrzę na "odbitkę" i niczego nie widzę. 
     
    Jeszcze bardziej irytują mnie sesje rozkładówkowe czy okładkowe pospolitych acz "uznanych" domów mody, strzelane z wielką pompą i zadęciem przez wziętych fotografów. Do tego poza perfekcjonizmem warsztatowym, budżetowym i sprzętowym autorów, wszystko przechodzi przez walec magicznego retuszu. Otwieram taki magazyn i wyskakują same trupy z kartek papieru kredowego. Trupy lansowane jako "top modelki" czy celebrytki. Ale OK, rozumiem koncept, przecież chodzi o to, żeby sprzedać jakąś kolejną szminkę bądź szmatę. Nabrać ludzi na sztuczny miód i toksyczny gluten.
     
    Dlatego postanowiłem dodać do formuły bloga cudze prace, będące moim zdaniem przynajmniej warte obejrzenia. Więc dzisiaj coś, na co trafiłem przed paroma laty, lubię wracać i zaglądać w nowości. Do mnie jego prace "gadają". Jest w nich i jakaś jak bym to nazwał - estetyczna wulgarność, prowokacyjność, turpizm walczący ze specyficzną urodą modelek, pokazują nastrój, charaktery, chwilę i jej emocje. 
     
    Zatem nie ociągając się, taadaaam, przedstawiam Wam oto Jiri Ruzek i jego prace w autorskim połączeniu "ugly" i "glamour". W dodatku w moich ulubionych "kolorach" i ekstremalnej prostej technice oświetlenia. Wybiorę z poszczególnych lat chociaż po jednej. 
     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

  8. Rnext
    Tym razem artysta o zupełnie odmiennym podejściu niż wspomniany w poprzednim wpisie Ruzek. Fotografuje portrety "zamaszyście", często ma duże plany zdjęciowe, tłum asystentów, wizażystów, charakteryzatorów, pieczołowite podejście do oświetlenia tak miejsca jak modeli i modelek. Dotyczy to również doboru lokalizacji oraz postaci. Mnie takie podejście osobiście średnio odpowiada, wolę proste środki, choć pewnie dlatego, że nad większą komplikacją bym nie zapanował i po prostu zwyczajnie zgłupiał. Mimo takiego uprzedzenia, mnóstwo prac jest dla mnie zachwycających, również kolorem czy tonalnością. 
     
    Wybieram kilka jego fotografii do wrzucenia tutaj, tak na zachętę, żebyście sam na sam spędzili chwil kilka na stronie:
    http://www.marclagrange.com
     
    Artysta już nieżyjący, zginął tragicznie w wypadku samochodowym na Teneryfie, domykając swoje życie symboliczną datą 25 grudnia 2015. Co w kontekście jego dość prowokacyjnej i ostatniej serii "God Created Women" robi delikatne zwarcie. 
     
    Ale najpierw, tytułem wprowadzenia w nastrój:
     

     

     

     

     

     
     

     

     

     

     

     
     
  9. Rnext
    A tak naprawdę nie na DDRowskim ORWO, które mój ojciec czasem sobie przywodził a ja mu podkradałem i wkręcałem w aparat w majestacie prawa a Fuji Velvia. Velvia ekstra kolory podkręcała a ja jestem mimo braku daltonizmu, na kolory ślepy. Ktoś niedawno zapytał mnie rozmawiając o kolorach, co widzę, gdy patrzę na tęczę. Moja zwykła reakcja - o! tęcza!  Więc mimo, że widzę cz-b, podejmuję czasem próby z kolorem. Więc tu będzie (jak na mój gust) mocno kolorowo. Żeby była odmiana.
     

     

     

     

     

     

     

  10. Rnext
    Cyfrowa ciemnia leżała odłogiem na dysku. Myślałem że nieprędko wrócę do fotografii, która towarzyszyła mi przez dekady. Jakieś zniechęcenie, poczucie że "wszystko już było" i nie ma nic więcej do powiedzenia bo już dawno zostało powiedziane, wyczerpane. Aż tu przyszła jakaś inspiracja. Nie ukrywam, że po części stymulowana tym oto fenomenalnym w warstwie zdjęciowej teledyskiem w którym w większości urzeka mnie plastyka, światło i twarze:
     
     
    Zatem cyfrowa ciemnia odżyła. Bo kuwety, powiększalnik, zegar ciemniowy już dawno poszły do ludzi.
    Nastałą era "digital" a mnie wciąż ciągnie do starej, cz-b fotografii. 
     
    Dla wygody i łatwości osiągnięcia zamierzonego efektu z obrazem, wywołuję cyfrowe fotony symulując proces powiększalnikowy na ekranie komputera.
    Najczęściej widzę w kwadracie i czarno-biało. 
    Poniżej efekt niedawnej przechadzki z telefonem w ręku, o porannej, weekendowej porze w klimacie bezludzkiej, postapokaliptycznej pustki na ulicach.
     

     

     

     
     
  11. Rnext
    Byłem głodny. Wyszliśmy z hotelu bez śniadania o świcie. Minęliśmy puste leżaki, na których Janusze zdążyli poprzedniego wieczora zarezerwować sobie ręcznikami miejscówki nad hotelowym basenem. Śródziemne słońce już szykowało swoje pięści żeby przywalić prawym i lewym sierpowym tym mniej odpornym na upały. Bazą było miasteczko do którego trafia spora część turystów po raz pierwszy wybierając się do niegdysiejszego Imperium Osmańskiego. Unikając komercyjnych i hotelowych plaż, zagadnąłem na mieście tubylców gdzie jest ich najfajniejsza, taka "cywilna" na którą codzień chadzają. Jakoś klimat tłumów i parasolek ściśniętych w puszkach sardynek nigdy nam nie pasował. Równie dobrze można przecież spędzić wakacje w mnóstwogwiazdkowym, zamkniętym resorcie z dala od egzotycznych tubylców i miejsc, zadowalając się tzw. "atrakcjami turystycznymi". Tylko po co? Takie są max 30 km od każdego z większych miast w okolicy.
     
    W małym kramiku z głodu kupiłem kawałek orzechowego lokum sprzedawanego turystom pod swojską nazwą "turkish delight". Pierwszy raz wówczas jadłem kawałek bloku żelatynowego o smaku zawartości torebki cukru pudru zmieszanej z miodem i wrzuconymi dla niepoznaki orzechami laskowymi. Orzechy mnie przekonały bo jestem człowiekiem-wiewiórką. Też lubię rude kitki . No dobra, tak serio, to sprzedam się za orzechy jak dziwka. Po kilku minutach od głodowego przełknięcia ostatniego kawałka, zemdliło mnie. To ja już wolę chyba mieć pusty brzuch. Nigdy więcej.
     
    Na plaży localsów, delektujący się słońcem i wolnością obok, starszy, wysuszony na wiór jegomość, siedzący na rozłożonym ręczniku, skinął głową i dał znak że popilnuje nam naszych rzeczy. Czasem niektóre gesty są takie oczywiste a w podzięce wystarczy odwzajemnienie uśmiechu. Skakaliśmy więc po chwili radośnie, wbijając się w powietrzu w niemal metrowe fale. To mogło być głupie, ale uczucie niemocy wobec mas wody było wyzwalające. 
     
    Większość momentów zanotowałem telefonem, więc różnie bywa z jakością obrazu. Szukam ludzi, miejsc, kontekstów i sytuacji. No cóż, nie mam daru Caputo, Tomaszewskiego i całej niewymienionej reszty fotografujących dla NG. Trochę portretów, trochę tego i owego zatem:
     
    Pierwsze spotkanie trzeciego stopnia - muslimanki też uwielbiają lody

     
    Dumny sprzedawca "kokoreczu" czyli grillowanych, nawijanych na ruszt jelit baranich. Nie odważyłem się spróbować, chociaż byłem tego bliski.
    Żałuję. Anthony Bourdain by mnie pewnie zrugał, kazał zagryźć i popić "wilczym mlekiem". 

     
    Dla tych, którzy odgadną co to jest, przewidziana specjalna nagroda. Order z ziemniaka

     
    No dobra, to są sery. Poniżej jeden z takich "bukłaków". Skrzep mleczny wrzucają do worka z koziej skóry, sznurują, dojrzewa i smakuje jak włoskie pecorino fresco. Pycha!
    Sprzedawcy byli tak zachwyceni że mi smakuje, że skrzyknęli się z całego sklepu żeby spbie ze mną porobić potem foty

     
    Tam u nich ogólnie wszystko rodzi na potęgę. Rzodkiewka jest wielkości głowy (Blondi nie jest liliputem a to jej dłoń)

     
    A czereśnie trzaskają sokiem...

     
    I na zakończenie kilka portretów reportażowych
    Myślałem że ten koleś mnie zabije. Oni oficjalnie niechętnie dają się fotografować ale gęba idioty przełamuje opory  To akurat w dzielnicy slumsów w Istambule (jak kto woli w Konstantynopolu, jak chcecie ich wqrwić ;))

     
    Z tej dziewczyny emanowała taka ciepła energia, że nie mogłem się powstrzymać

     

     

     
    Poniżej bardzo otwarty gość o imieniu Abdullah. Przegadaliśmy parę tematów. Kurd spod granicy syryjskiej. Jeździ co roku kilkaset kilometrów do zachodnich kurortów jako kelner, żeby po sezonie przywieźdż do swojej rodzinnej wioski zarobione pieniądze na utrzymanie całej rodziny. 

     
  12. Rnext
    Pomysł wynikał z aktualnego nastroju.
    Miała być "mokra płyta" żeby zestawić sobie "pradoks czasów" w industrialnym, postmodernistycznym tle. 
    Początkowo wydało mi się to nijakie, ale jakoś ciągnie mnie do tych fot.
     

     

     

     

     

  13. Rnext
    Na początek małe wprowadzenie muzyczne. 
     
    Lubię Pragę. Za klimat własny i nastrój w który mnie wprawia.
    Przez jakiś czas fascynowały mnie fotografie Jana Saudka a pierwszą, która mnie wciągnęła w jego prace była "Hey Joe!" z 1959 r.  

     
     
    Przy najbliższej okazji pobytu w Pradze, postanowiłem pójść w to miejsce nad Wełtawą, gdzie dosiadał motocykla Joe.
    Nie udało mi się zastać takiego malowniczego nieba, ale wygląda na to że to mniej więcej taka perspektywa.
     
     
    Ale po prostu idźmy sobie dalej.

     

     

     

     

     

     

     

     
  14. Rnext
    Przeglądam sobie czasem swoje starsze foty portretowe. Światło odbite od tych twarzy dawno opuściło nasz Układ Słoneczny. Nikt już nie wygląda tak jak wyglądał a wielu nie ma już wśród żywych. Paroma fotografiami mogę się jednak z Wami podzielić. 
     

     
     

     

     

     

×
×
  • Dodaj nową pozycję...

Powiadomienie o plikach cookie

Umieściliśmy na Twoim urządzeniu pliki cookie, aby pomóc Ci usprawnić przeglądanie strony. Możesz dostosować ustawienia plików cookie, w przeciwnym wypadku zakładamy, że wyrażasz na to zgodę.