Panowie,
Od dłuższego czasu męczy mnie sytuacja w związku. Pomyślałem, że warto zasięgnąć rady braci samców.
Po mojej poprzedniej relacji, która trwała wiele lat i skończyła się dla mnie wyjątkowo paskudnie obiecałem sobie, że już nigdy nie pozwolę sobie na wyniszczającą i toksyczną relację. Może przez to jestem zbyt asekuracyjny i nie pozwalam rozwinąć się dobrym relacjom? A może wyczuliłem się na przejawy lecenia sobie ze mną w kulki i w dobrym momencie ucinam nierokujące relacje?
Nie chcę za bardzo rozpisywać się i wchodzić w szczegóły. W wielkim skrócie poznałem bardzo fajną pannę, z którą dogaduję się jak z żadną swoją poprzednią. Zdaję sobie sprawę, że brzmi to jakbym był na haju hormonalnym, ale porównuję ją z poprzednimi i serio - nigdy żadna kobieta nie zauroczyła mnie do tego stopnia swoją osobowością, z żadną wcześniej nie chciałem być ze względu na to, jak fajnym jest człowiekiem. Do tej pory miałem tendencje do wiązania się z narcystycznymi, roszczeniowymi księżniczkami.
Niestety w tej relacji również pojawia się zgrzyt, mianowicie stabilność nie należy do mocnych punktów mojej lubej. Dla mnie z kolei jest podstawą w związku, nie potrafię funkcjonować w warunkach emocjonalnej huśtawki. Kiedy haj emocjonalny u niej opadł (dla mnie naturalne w momencie opadnięcia szału zakochania jest pojawienie się partnerstwa) zaczęło się robienie chorych awantur z wmawianiem mi poczucia winy, kiedy to ewidentnie nie ja nabroiłem, zmienne nastroje itp. Sytuacja nasiliła się po wspólnym zamieszkaniu. Zmalała częstotliwość pożycia, co dla mnie już było bardzo mocnym sygnałem ostrzegawczym, poza tym zacząłem być sfrustrowany. Pojawiły się również teksty o przytłoczeniu (dla jasności - nigdy w niczym jej nie ograniczałem, wręcz namawiałem do podejmowania aktywności życiowych i towarzyskich), nigdy nie powiedziała co prawda, że przestała mnie kochać (jest to więcej, niż prawdopodobne), ale pojawiło się przebąkiwanie, że może nie powinniśmy ze sobą mieszkać, dać sobie więcej przestrzeni, bla bla bla. Wziąłem pannę na poważną rozmowę i oczekiwałem konkretnego zadeklarowania się co do tego, jak chce, żeby rozwijała się nasza relacja. Stwierdziła, że ma trudny czas, że przeprasza, że będzie się mocniej starać i żebyśmy nie przerywali tego, co mamy teraz. Deklaracje deklaracjami, rzeczywistość okazała się inna. Teksty powtarzały się. W którymś momencie już tego nie wytrzymałem i postawiłem ultimatum - oczekuję konkretu, nie bawią mnie tego rodzaju gierki. Znów było dobrze przez jakiś czas i sytuacja znów się powtórzyła. Ze spokojem powiedziałem, że w takim razie się żegnamy, bo ja od swojej kobiety oczekuję jakiegoś minimum stabilności.
Z jednej strony mam przeczucie, że zrobiłem dobrze, bo po takich sygnałach ostrzegawczych relacja i tak nie rokowała zbyt dobrze. Z drugiej cholernie mi szkoda takiej fajnej laski - poza wspomnianymi wyżej separacyjnymi jazdami było nam ze sobą naprawdę dobrze. Jak uważacie, dać sobie kilka tygodni na wstrzymanie i jeszcze coś tu podziałać (oczywiście inicjatywa musiałaby wyjść od niej, ja nie będę się płaszczył), czy kopa w dupę niezdecydowanej babie na wieki wieków?