Znajdź zawartość
Wyświetlanie wyników dla tagów 'klotnie' .
-
Witam wszystkich, Temat nie do końca pasuje mi do "dupoobrabialni", ale nie znalazłam lepszego miejsca na jego dodanie. Potrzebuję porady lub pomocy w innym spojrzeniu na pewien aspekt mojego związku. Jesteśmy ze sobą prawie 2 lata (ja po 25 roku życia, On po 30). Związek uważam za naprawdę udany i wiążę przyszłość z tym człowiekiem. Nie piszę tutaj, by chwalić się jak to mam super, więc pozwolicie, że daruję sobie szczegółowe opisy co w Nim mi się podoba, anegdotki czy (według mnie) niepotrzebne kwestie. Ma być rzeczowo Od początku związku praktycznie niewiele się kłócimy. W kwestiach spornych staram się iść na kompromis lub po prostu się podporządkować, ponieważ ufam Mu i wiem, że tak jak On powie, tak najczęściej jest dobrze. On również jest zadowolony z takiego układu, bo lubi dowodzić i mieć rację, a ja z natury jestem raczej uległa. Niestety jest jedna kwestia, w której od momentu poznania drzemy ze sobą koty i nie potrafimy się dogadać, a mianowicie jest to ilość wspólnie spędzanego czasu. Mieszkamy razem od roku. Nasze dni wyglądają tak, że spędzamy w pracy 8h, następnie on odbiera mnie z pracy (ma po drodze), zamawiamy jedzenie lub ja coś gotuję, a potem robimy wszystko razem. Najczęściej są to gry (oboje je lubimy, choć on potrzebuje tego rodzaju rozrywki zdecydowanie więcej), filmy lub cokolwiek innego, co można robić razem. Bardzo rzadko któreś z nas robi coś oddzielnie i średnio raz w miesiącu ja pękam i zaczynam żądać jednego popołudnia w samotności. Chcę skupić się na przeczytaniu książki, pogooglać o nowinkach w mojej dziedzinie pracy, popisać z dawno niewidzianą koleżanką lub cokolwiek podobnego. O wyjściach bez Niego nie ma raczej mowy - nie mam potrzeby szlajać się po klubach czy barach, ale miło byłoby czasem odwiedzić znajomą i napić się herbaty/wina w damskim towarzystwie. Teoretycznie On mi tego nie zabrania, jednak na wzmiankę z mojej strony pt. "a może poszłabym do Aśki?" ma autentycznie łzy w oczach i zaczyna monolog o tym jak to kiedyś (tzn. na początku) jego towarzystwo mi wystarczało i dlaczego to się zmieniło. Nie zmieniło się, ale jak większość bab chciałabym czasem pogadać o maseczkach na twarz i kolorach lakieru do paznokci. Najlepsze jest to, że On takich moich wynurzeń również czasem słucha i uważa, że koleżanki mi niepotrzebne, bo z Nim też mogę o tym pogadać. A ja po prostu nie chcę, żeby mu (przepraszam za wyrażenie) c*pa wyrosła i nie chcę gadać mu o takich bzdurach. Kiedyś dużo czytałam, udzielałam się w wolontariacie, organizowałam spotkania integracyjne dla ludzi z mojej korporacji - teraz nie robię NIC, bo cały swój czas i energię poświęcam Jemu. Na co dzień nie mam z tym problemu, ot, priorytety mi się zmieniły. Ale frustruje mnie, że nie jestem w stanie bez awantury poczytać książki czy obejrzeć odcinka serialu, bo "aha, to nie chcesz nic razem porobić? Myślałem, że spędzimy ze sobą trochę czasu po południu, pół dnia się nie widzieliśmy..." +smutne oczy zbitego szczeniaka. Ustępuję więc i robię to, co On zaplanował, starając się zdusić w sobie złość, ale nie jest to proste, bo ulubiona gra nagle przestaje mi się podobać i zwyczajnie wku**ia, kiedy kompletnie nie mam na nią ochoty. On również mógłby zająć się fajnymi rzeczami (już pomijam zabijacze czasu takie jak gry): jest wokalistą, ma rozgrzebanych kilka projektów i czasem staram się Go (bezskutecznie) zachęcać do ich realizacji. On jednak siada nad tym tylko kiedy np. jestem w delegacji i nie może spędzać czasu ze mną. Jak kupuje nowe gry na konsolę to tylko takie, które można przejść w kooperacji, bo single player jest bezużyteczny, skoro można robić coś RAZEM. Zaznaczam, bo to chyba ważne: nie odrzucam propozycji wspólnego popołudnia codziennie - raz na może 2/3 tygodnie chcę zająć się sama sobą, a w pozostałym czasie jestem "do jego dyspozycji" i często proponuję również wspólne zajęcia sama. Druga rzecz: czasem każdy ma jakiś problem, prawda? A to ktoś w pracy zdenerwował, a to trzeba przygotować projekt i nie wiadomo od czego zacząć, a to jakaś kłótnia z rodzicami... On w każdym moim problemie chce na siłę uczestniczyć. Owszem, jego zdanie jest dla mnie ważne i kiedy nie wiem, co powinnam zrobić to po streszczeniu mu sytuacji razem próbujemy znaleźć rozwiązanie. On również może liczyć na mnie. Natomiast, kiedy istotnie coś tam się stało, ale wiem, że sobie poradzę to nie potrzebuję rad, staram się być samodzielna i nie obarczać go zbędnymi rzeczami. O to również się kłócimy, bo "po co masz radzić sobie sama, przecież masz mnie". Zdarza się, że czuję się jak dziecko, które trzeba we wszystkim wyręczać i niestety zdarza mi się warknąć "poradzę sobie!", czego później żałuję, bo nie chciałam sprawiać mu przykrości. Jak dorosłemu człowiekowi wytłumaczyć, że to nie tak, że nie uważam jego pomocy za potrzebną, a jego zbytnia ingerencja po prostu drażni? Wczoraj stresowałam się rozmową roczną (korpo wymysł) i faktycznie nie byłam w nastroju. Nie krzyczałam, nie rzucałam talerzami, ot, byłam lekko zaniepokojona i starałam się w głowie ułożyć plan działania. On natomiast postanowił, że będzie mnie rozbawiał, żebym przestała o tym myśleć i się wreszcie uśmiechnęła. Oczywiście wyszła z tego kłótnia, bo jego żarty po prostu mnie drażniły. Uprzejmie prosiłam, by dał mi godzinkę spokoju, ogarnę to i mi przejdzie, a wtedy sama się do Niego odezwę- było to na nic, a jeszcze usłyszałam, że jestem czepliwa i nieprzyjemna, bo nie śmieję się z jego żartów i nie doceniam pomocy, którą mi proponuje. *nie prosiłam o pomoc). Mam wrażenie, że On chciałby, abym była robotem/marionetką reagującą wyłącznie na takie bodźce, których On aktualnie potrzebuje. Wydaje mi się, że poniekąd nasze problemy są kwestią wychowania: oboje jesteśmy jedynakami, jednak On ma cholernie nadopiekuńczych rodziców. Był kontrolowany i rozliczany ze spędzanego czasu, znajomych, ocen w szkole i na studiach, karano go za słabsze wyniki w nauce itd. Mnie natomiast wychowywano tak, że jeśli np. w wakacje nie zarobiłam sobie pieniędzy przy zbiorach truskawek na nowe buty to po prostu nie miałam nowych butów (i to nie z powodu biedy czy patologii, chodziło o zasadę). Jak szłam do podstawówki to matka wsadziła mnie w autobus i "radź sobie". Słabsze oceny? To nie zdasz klasy, a potem nie znajdziesz pracy. Owszem moi rodzice mają swoje za uszami, ale na pewno dzięki ich podejściu byłam i jestem samodzielna, potrafię sobie poradzić. On natomiast ma czasem problemy np. w załatwieniu czegoś w urzędach czy rozliczeniu PITa. Nie wypominam Mu tego absolutnie, chwalę za każdą rzecz, z którą sobie poradził, a on oczekuje docenienia i pochwał, więc je ode mnie dostaje. Nie jestem nieczuła, pod względem łóżkowym, czy czułości jest u nas świetnie. Nie mam natomiast pomysłu, jak zapewnić go o tym, że jeśli wolę poczytać książkę zamiast wyjść z nim na spacer to nie dlatego, że kocham go mniej, niż wczoraj kiedy to się na spacer czy wspólne oglądanie filmu zgodziłam. Jak uświadomić go, że chwilowy brak okazywania atencji nie jest spowodowany "fochem" czy "znudzeniem" a potrzebą zrelaksowania się we własnym towarzystwie? Nie wyobrażam sobie, że zawsze będziemy się na siebie wściekać w tej sprawie i nie chcę przy każdej takiej akcji tłumaczyć mu jaki jest dla mnie ważny. Rozstania się nie biorę pod uwagę nawet. Baaaardzo przepraszam za obszerność tekstu. Jakieś rady?
-
Związek z kobietą, a jej duża rodzinność..
Mariuszsoq opublikował(a) temat w Sprawy rodzinne i dzieciaki
Dziś mając chwilę refleksji zacząłem zastanawiać się nad powyższym tematem. W moim ostatnim przypadku było typowe pasożytnictwo nastawione na żerowanie, tzw nie dawanie dupy bo dziś rodzice jej nie przyjdą, zaprosiłem znajomych, foch, wychodzenie, zostawałem sam, a ona szla do swojej rodzinki (ciotki, babki, matki, brata ciotecznego, whatever..) i zostawałem z nimi sam (gośćmi), a niekiedy spotkanie odwoływałem ze znajomymi bo wiedziałem, ze tak będzie drugi raz... swoja droga był to jeden z powodów dla którego bylem dla niej ten ZŁY, zadałem pytanie a czy jakbym zapraszał Twoje ciocie do domu (340m2, nowy standard itp itd) to byłbym dobry, odpowiedziała TAK, wtedy byłbym dobry.... wygląd mój oceniam 6/10 sml (czy jakoś tak) (SMV - Sexual Market Value - może warto byłoby rozumieć na co się powołujesz w poście?! - Długowłosy) 7/10 (było 9/10) ale z związku z nią spadło, dużo alkoholu, nie przyjemny dla otoczenia, z czym walczę, podnosi się. Ale do tematu. Są faceci, kobiety, zżyci z rodzina ja to wiem, co drugi dzień babcia, ciocia, ploteczki, siedzenie, pierdzenie w fotelik, ludzie z dziećmi i non stop przesiadywanie z siostrami rodzicami, babciami, czego JA nie trawie, ktoś może się nie zgodzić, bo dziecko, bo pomoc kobiecie, (strasznie nadwyrężała moje ego kiedy mówiła, że gdy będzie dziecko będzie przy nim robić wszystko, a ja pieluchy nie zmienię, to strasznie mnie denerwowało bo ok, dziecka nie miałem, ale wiem, że bym podołał takie rzeczy robić, ale nie dało się jej tego przetłumaczyć) ale ja wole z kumplem przy aucie pogrzebać, pojechać na strzelnice (rzadko ale jednak) pojechać na pojeżdżawkę na tor, spoko następny weekend dla nas i rodziny, ale niekiedy spotkałem się z naciskami, ze gdy jestem w pracy od 7 do 17 to oni mogą sobie tu przychodzić (mój dom, w którym mieszkała ze mną jako DZIEWCZYNA) jej rodzice, ciocie i "ja nie muszę o tym wiedzieć" - twierdziła. Postawisz sprawę jasno, ze nie będzie tak, ze wszystko jest dla ludzi, są weekendy wódeczka proszę bardzo, ale to nie, to za mało... Pomijam to, ze moje rodzicie w ... mieli ja życie z kimś układam i mi do szczęścia w tym domu nie potrzebni byli, raz na miesiąc wpadli przy niedzieli na 2 h i tyle... Pomijając to ze moja ex babka (rozwódka) miała 30 lat (za miesiąc kończy 31). Nie było jej rodziców co drugi dzień, straszyła ze się wyprowadza i to zrobiła itp itd... Pomijam fakt, że gdy mieszkałem u niej wcześniej, takiego nastawienia nie zauważyłem, ok może była bardziej rodzinna niż moja rodzina (byle okazja i biba, oczywiście nie u siebie - u kogoś). Ale nie aż tak gdy zamieszkała, wtedy jej naciski były większe. I takie patologiczna "zżycie" matki i córki gdzie matka pytała córki jak jej dobrze ze mną w łóżku.... nie wiem, może dla kogoś to normalne, nie dla mnie (ona kawalerka swoja 46m2, rodziców jej mieszkanie 36m2). Do tego gdy zamieszkaliśmy u mnie nigdy ale to nigdy, już już JEJ rodzice nie zaprosili nas na obiad do nich, NIGDY. Moi a to na grilla, a to gdzieś ,a to coś, tamci NIGDY. My jej rodziców zaprosiliśmy dwa razy, w tym jeden raz wpadli niby "przypadkiem" po zakupach w przeciągu 3-4 miesięcy. Oczywiście ona non stop się z nimi widziała co drugi dzień po pracy do nich szła i nie interesowało ją czy idę na rehabilitację (przepuklina kręgosłupa), czy co. Wcześniejszy związek, nie zaznałem czegoś takiego wszystko "normalne" żadnego nachodzenia, latania do mamusi, wszystko na spokojnie. Chce teraz powiedzieć miliony słów, ale nie mam ich w zanadrzu, bo nie było się o co tam przyczepić jeśli chodzi o te sprawy. Jak to wygląda/wyglądała sprawa na etapie dziewczyny/narzeczonej/zony u Was ? Czy ktoś z Was miał podobnie ? Jak rozwiązywać takie sprawy z rodzinnymi kobietami ?- 2 odpowiedzi