Skocz do zawartości

Kiedy warto walczyć i czy w ogóle warto?


Rekomendowane odpowiedzi

Zainspirował mnie post @zyfer77 i odpowiedzi @Feniks77

 

Nie oszukujmy się, niewiele jest przypadków gdy partnerka będzie "chodzić jak w zegarku" - bez dram, prób flirtowania, jakichś jazd, itp. 

 

Oczywiście, jeżeli zdarzy się cud i trafimy na wszechstronnie normalną, to i życie będzie jak w bajce. Ale bajki się rzadko zdarzają. 

 

Kiedy zatem warto "walczyć" o "ramę", "granice" i czy w ogóle taka walka ma sens i powinna mieć miejsce? 

 

Walczymy na codzień, przynajmniej w Polsce. Czy jest nam jeszcze potrzebna walka w domu z "najbliższą" osobą? 

 

Dla mnie to bardzo krucha koncepcja. Walka oznacza, że jest mutualny brak porozumienia. Czy przypadkiem egzemplarze, z którymi trzeba "walczyć" o podstawowe kwestie (jak np. szacunek, wierność, równość wkładu, empatię, itp.) nie powinny być od razu i skutecznie eliminowane z naszego życia? 

 

I last but not least, czy nie jest tak, że spierdolone zachowania zaczynają dominować, bo jest na nie przyzwolenie, opakowane w ładny papierek "walki"? 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

@maroon Ja nie wiem. Mój przypadek nie jest reprezentatywny, bo mam spierdoloną osobowość (DDRR wychowany przez matkę, parentified child, poniżenia rówieśnicze + wszystkie konsekwencje tychże). To przez to pakuję się w związki nieodpowiednimi kobietami (border, narcyzm, być może dwubiegunówka). U mnie błąd software'u działa juz na etapie selekcji (radar na zaburzone spowodowany m.in. deficytem spontaniczności), a następnie powoduje niefunkcjonalność w relacji (brak granic, uległość itp.). Oba te aspekty wynikają u mnie z tego samego spierdolenia w głowie. No i w konsekwencji - nie mając do tego typu osobowości kobiecej odpowiedniego hartu ducha - związek przeradza się w koszmar (małżeństwo) albo szybko rozpada (ten drugi związek). U podłoża obu tych finałów leży to samo, czyli utrata szacunku, spowodowana tą wyżej wspomnianą spierdoliną. 

 

Zmierzam do tego, że moje doświadczenia mogą nie być reprezentatywne.

 

Ale:

 

Wspomniane przez Ciebie napięcie międzypartnerskie, swego rodzaju "walka" w związku (w pewnych granicach i między równorzędnymi partnerami - ja takim nie byłem), to chyba*) coś normalnego. Pisało o tym wiele osób, od Roberta Bly'a, przez Deidę, Lwa-Starowicza, aż po Masłowskiego. To jest napięcie wynikające z różnic osobowości kobiety i mężczyzny, z imperatywu, który każe kobiecie testować niezależność mężczyzny także od niej samej (Deida), gdyż mężczyzna uległy nie jest mężczyzną silnym, a kobieta atawistycznie takiego poszukuje. Gdzieś tu zapewne jest złoty środek, dający się odnaleźć między impulsywnością kobiety (załóżmy optymistycznie że niezaburzonej), a męską stanowczością, siłą, która pozwala dać rozsądny (nie przekraczający granic) odpór i znaleźć kompromis na drodze wzajemnych ustępstw. Wówczas, jak zakładam, mężczyzna broniąc swoich granic i nie pozwalając na zachowania uwłaczające, zyskuje mimo niezadowolenia kobiety - jej szacunek. Ona podświadomie wie i czuje, że facet, który jest stanowczy wobec niej, jest odpowiednim obrońcą stada, oparciem itp. Dlatego - jak już słusznie pisali bracia w innym wątku - błędem jest poszukiwanie u kobiety oparcia w chwili poważnej słabości. Od tego jest męskie grono, a kontakt z nim nie może podlegać podważeniu przez kobietę. To wentyl bezpieczeństwa i źródło zasilania. Tyle zrozumiałem z literatury. Wydaje mi się, że w przypadku zdrowego mężczyzny (nie takiego jak ja) i niezaburzonej kobiety - tak to po prostu działa. W różnym nasileniu, zależnym od temperamentów, ale jednak tak jest i już. Być może nie wszyscy się do tego nadają, ja na przykład na razie na pewno nie, przynajmniej jeszcze długo nie (niżej do tego wątku wrócę).

 

*) Piszę "chyba", bo cały ten akapit to czyste toretyzowanie w oparciu o literaturę, którą czytałem już po rozwodzie i rozstaniu, z praktyki nie wiem i na razie nie mam do niej predyspozycji psychicznych - tyle wiem na pewno. Niech się wypowiedzą doświadczeni praktycy w rodzaju brata @Stefan Batory.

 

Natomiast do zdrowego związku mężczyzna musi mieć mocno i solidnie osadzony środek ciężkości w obrębie podstawy, tj. musi, z grubsza rzecz, ujmując mieć poczucie wartości własnej niezależne od opinii i w ogóle obecności partnerki. Nie chodzi mi o wyjebanie na trwałość związku, ale o rozsądną świadomość, że związek nie jest za wszelką cenę. Wtedy będzie umiał stawiać granice i zachować tą mityczną męską stanowczość. Do tego często, zwłaszcza w przypadku facetów z deficytami (DDRR, DDA itp.) i niską samooceną (zawsze ma ona jakieś swoje podłoże w dzieciństwie), potrzebna jest po prostu terapia, czyli - idąc za Bly'em - etap popiołów (mentalnej śmierci), po ktorym nastąpi etap ogrodu (rozwoju, wzrostu aż do rozkwitu). W ogóle "Żelazny Jan" Bly'a to Biblia męskiej drogi inicjacyjnej, uważam, że każdy mężczyzna powinien ją przeczytać na jakimś etapie swojego życia. 

 

Ja w etap popiołów dopiero wchodzę, na razie sam, ale niebawem idę w końcu na terapię. Ale bez rozgrzebania do spodu swojego poczucia wstydu i winy, bez mentalnej śmierci, nie będzie Feniksa. Wtedy może z tego zablokowanego chłopca, którym mimo wieku (43) nadal jestem (w sierpniu dziewczyna na drugiej randce sama wprosiła mi sie do domu, a mnie zjadły zahamowania i kompleksy) - może uda się z niego zrobić mężczyznę. Na razie niestety w głębi serca mam poczucie, że zarówno exżona wyrażając swoje epitety jak i exgf odchodząc ode mnie do swojego Wikinga - po prostu postąpiły słusznie. 

 

Dla mnie pozytywnym przykładem faceta walczącego o siebie (i chyba o związek też) jest brat @Turop, którego za "ryjącą banię" (jak sam pisał) terapię bardzo podziwiam i gorąco kibicuję. 

Edytowane przez Feniks77
  • Like 3
  • Dzięki 1
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

×
×
  • Dodaj nową pozycję...

Powiadomienie o plikach cookie

Umieściliśmy na Twoim urządzeniu pliki cookie, aby pomóc Ci usprawnić przeglądanie strony. Możesz dostosować ustawienia plików cookie, w przeciwnym wypadku zakładamy, że wyrażasz na to zgodę.