Skocz do zawartości

Odkrycia na własny temat, które uruchomiły proces zmiany


Rekomendowane odpowiedzi

Uświadomienie sobie tego, co do tej pory było nieświadome jest moim zdaniem kluczem do dokonania trwałej zmiany w swoim życiu. Jak nauczał Jiddu Krishnamurti niedojrzałość polega przede wszystkim na zupełnej nieznajomości samego siebie, a dopiero zrozumienie samego siebie jest początkiem mądrości. Zrozumienie samego siebie wymaga jednak dotarcia do prawdy na własny temat, czego zdecydowana większość z nas unika - prawda jest bowiem bolesna, niewygodna, w pierwszej chwili powoduje ból, krzywdzi nas. Przykładowo - kto chciałby odkryć, że nie był chciany przez swoich rodziców? Oszukujemy się na wiele sposobów dokonując przeróżnych racjonalizacji, nie przyznając się do problemów z kompulsywną masturbacją, alkoholem czy pracoholizmem, udając, że te problemy nas w ogóle nie dotyczą. "Wybielamy" się także przed otoczeniem, mijając się dalece z prawdą, byleby tylko inni mieli o nas dobre zdanie. Jeśli jednak proces "wybielania się" prowadzi do tego, że zaczynamy wierzyć w nasz fałszywy obraz pociąga to za sobą utratę szacunku do prawdziwego "siebie".

Życie w błogiej nieświadomości może i jest "wygodne", ale jak sam przekonałem się na własnym przykładzie jedynie wierność rzeczywistości może być warunkiem pozytywnej zmiany w życiu, bo jak budować - to wyłącznie na faktach. Poniżej kilka odkryć na własny temat, które kompletnie zmieniły moje życie:

 

I. "Robi Pan to po to, żeby rodzice Pana kochali".

Trzy lata przed ukończeniem 30-tki wylądowałem na terapii. Życie zautomatyzowanego, bezrefleksyjnego, przepełnionego lękiem neurotyka bardzo dawało mi się we znaki. Dopadła mnie nerwica hipochondryczna, w każdym najmniejszym objawie widziałem ciężką chorobę i własną rychłą śmierć. Nie dało się tak dalej funkcjonować, lekarze wprost sugerowali, że bez terapii w moim przypadku się nie obędzie.

Zawsze uważałem, że miałem dobrych, kochających mnie rodziców - dawali mi jeść, pić, "motywowali" mnie do nauki, a kiedy już dorosłem dużo ze mną "rozmawiali". Dziecko potrzebuje tych iluzji, gloryfikuje rodziców, uznaje ich za świętych. O iluzję łatwiej, gdy dzieciństwo nie było przepełnione fizyczną przemocą czy alkoholizmem, chociaż i w takiej sytuacji dziecko o wszystko obwini siebie, co wynika z egocentrycznego postrzegania świata (do 6-7 roku życia dziecko inaczej nie potrafi).

Do rzeczy jednak - w trakcie jednego ze spotkań terapeutka pyta mnie dlaczego tak często dzwonię do mamy, spowiadam się jej ze swojego życia, wysłuchuję z pokorą jej ciągłej krytyki, wyzwisk, obelg, dlaczego tak często jeżdżę do rodziców pomimo tego, że wiem co mnie tam spotka, dlaczego opiekuję się ich uczuciami, ciągle ich pocieszam, doradzam im, "opiekuję się nimi". Odpowiedziałem zgodnie z prawdą "nie wiem, nie mam pojęcia dlaczego tak robię". "No niech Pan się zastanowi - z czego to może wynikać?". "Naprawdę nie wiem".

"Proszę Pana, robi Pan to po to, żeby rodzice Pana kochali".

Zamarłem..."To ja tego nie wiem, że oni mnie kochają?". "Nie, kieruje Panem nieświadome przekonanie, że jeśli przestanie Pan być ich opiekunem, wsparciem, zbiornikiem na emocje, jeśli Pan wyrazi sprzeciw na obrażanie Pana, te ciągłe wyzwiska to straci Pan miłość rodziców".

Dochodziłem do siebie po tym jakieś dwa tygodnie. Potem terapia ruszyła z pełnym impetem, uwalniając mnóstwo zablokowanych emocji, w tym przede wszystkim gniew i żal.

Każdy chciałby być kochany bezwarunkowo, ale nie każdemu jest to dane. Jak przekonali się Ci z Was, którzy przeczytali książkę "No More Mr. Nice Guy" jesteśmy niewolnikami schematów. W dorosłym życiu również byłem przede wszystkim "opiekunem", takim właśnie Nice Guy'em - "opiekowałem" się innymi, żeby coś otrzymać. Pozwalałem innym się obrażać - nie znałem własnych granic. Bardzo szukałem akceptacji ze strony kobiet. Unikałem konfliktów, miałem problem z silnymi emocjami w moim towarzystwie - byłem pierwszym, który pociesza zasmuconych i pierwszym, który uspokaja zagniewanych. Z zewnątrz wyglądałem na męską Matkę Teresę, ale nie wynikało to wcale z mojej dobroci serca, oj nie - uspokajanie innych po prostu koiło lęk w moim sercu i nic więcej. Kontrolowanie rzeczywistości było bardzo męczące.

Ta jedna rozmowa z moją terapeutka rozpoczęła proces radykalnej zmiany w moim życiu i za to będę jej zawsze wdzięczny, niezależnie od tego, że w dalszej części terapii już tak różowo nie było.

 

II. "Zupełnie jakbym słyszała Twojego ojca"

Mój ojciec nie jest zbyt silnym człowiekiem - przeciwnie, siłę pokazywał w zasadzie tylko przy mnie. Notorycznie mnie wyzywał. W pewnym momencie kiedy uniezależniłem się od niego emocjonalnie i przestałem naiwnie oczekiwać, że się zmieni byłem gotowy, żeby dać temu opór - obecnie nasze relacje wyglądają nie najgorzej, raz na jakiś czas rozmawiamy przez telefon i cieszę się, że nie muszę już niczego przed nim udawać. Z matką mi się to nie udało, nie mamy ze sobą kontaktu.

Przekonałem się jednak, że ten zintegrowany w moim wnętrzu "ojciec" dalej potrafił mi uprzykrzać życie.

Pewnego razu zapomniałem o dokonaniu ważnej płatności. Byłem na siebie wściekły i zacząłem wyzywać samego siebie od "tępych baranów". Chodziłem po całym mieszkaniu i obrzucałem siebie obelgami. Przysłuchująca się temu moja żona powiedziała coś, co momentalnie mnie otrzeźwiło - "zupełnie jakbym słyszała Twojego ojca".

No tak, sekwencja wyzwisk i dobór epitetów to był wypisz wymaluj mój tatulek. Bingo!

Od momentu, gdy sobie to uświadomiłem (jakieś 4 lata temu) już nigdy samego siebie nie obrzuciłem błotem. Krytyk wewnętrzny powoli acz konsekwentnie zamieniał się w czułego menedżera - czasem po męsku przywoła mnie do porządku, ale już z miłością ;)

 

III. "Nie chcesz brać odpowiedzialności za siebie z powodu strachu przed karą"

Gdy bierzemy odpowiedzialność za samych siebie przestajemy zachowywać się jak ofiara okoliczności, która nic nie może zmienić i od której nic nie zależy. Bierzemy życie we własne ręce, dokonując świadomych wyborów i wyciągając wnioski z błędnie dokonanych wyborów w przeszłości.

Brzmi zajebiście? No to pytanie dlaczego jednak unikamy tego jak ognia.

Spróbuję to pokazać na własnym przykładzie.

Bycie "niewinnym" ma tą jedną korzyść, że nikt się nas o nic nie czepia - jesteśmy bezpieczni.

Bycie "winnym" (co praktycznie wszyscy błędnie utożsamiamy z byciem "odpowiedzialnym") oznacza, że należy nam się kara.

Boimy się kary, przy czym najsurowszą karą dla dziecka jest utrata miłości jego rodziców. Oczywiście dorosły (szczególnie ten naznaczony przeróżnymi deficytami) utrzymujący relacje z własnymi rodzicami nie ma pojęcia, że wciąż kieruje nim to nieświadome przekonanie.

Jak w takiej sytuacji wziąć odpowiedzialność za własne uczucia? Jak powiedzieć rodzicom, że jest się na nich wściekłym, że ma się żal o jakąś sytuację, że nie ma się ochoty na wysłuchiwanie ich wyzwisk?

No nie da się - "bo przestaną kochać".

Odkrycie tego umożliwiła mi książka Alice Miller "Bunt ciała". Tym razem śmiałem się w głos, że ja - prawie 30-letni byk - boję się powiedzieć cokolwiek mojemu ojcu czy matce tylko ze strachu przed karą, że przestaną mnie kochać. Potem już poszło. Odrzucanie niechcianych przez rodziców części "siebie" w nadziei, że mnie pokochają dobiegło końca - w trakcie procesu integracji tych "części" odkryłem miłość własną, jakże różną od wcześniejszych, typowych dla mężczyzn zachowań narcystycznych.

Odkrycie to ułatwiło mi również naukę stawiania granic - przestałem się bać tego, że ktoś przestanie mnie lubić, jeśli powiem mu co naprawdę czuję.

Zauważcie przy okazji jak głupi jest to mechanizm - udajemy kogoś, kim nie jesteśmy po to, żeby inni nas lubili :) Oczywistym jest, że w efekcie lubiany jest ten fantom, a nie "my".

Rozwinę przy okazji to, co ja rozumiem pod pojęciem "odpowiedzialności" -  dla mnie jest to przede wszystkim odnalezienie w sobie schematów, które pakują nas w kłopotliwe sytuacje, jak również - i jest to WARUNEK KONIECZNY - wybaczenie sobie tego, że takie nieuświadomione schematy nami kierowały.

 

IV. "Przestając kontrolować rzeczywistość dostajesz dostęp do kontroli, której zawsze chciałeś"

Powyższe zdanie Laozi wprowadziło znaczny luz w moim życiu. W trakcie nauki medytacji przekonałem się, że nie jestem w stanie kontrolować własnych uczuć i myśli, co wcześniej przez całe życie właśnie próbowałem robić. Próby zastąpienia jednych uczuć innymi było bezskuteczne, podobnie jak próby zaprzestania myślenia - skutkowały one jedynie większą ilością myśli w mojej głowie. Akceptacja tych myśli i uczuć - chociaż brzmi to nieprawdopodobnie - naprawdę pozwala mieć nad nimi kontrolę.

Wszyscy staramy się myśleć "właściwie". Nie lubimy niektórych własnych uczuć, są nieprzyjemne, uciekamy od nich. Niektóre są wręcz niemoralne - jak np. pomieścić w sobie nienawiść do własnego rodzica czy złość na własne dziecko? Przecież "dobre dziecko kocha swoich rodziców", a "dobry rodzic jest zawsze cierpliwy wobec własnego dziecka".

Ta, jasne.

Rozwiązaniem jest zmiana podejścia do własnych myśli i uczuć. Nowe podejście doskonale pokazuje poniższy filmik:

 

 

W sumie to tyle.

Tych różnych, pomniejszych odkryć było całe mnóstwo i proces ten w dalszym ciągu trwa. Nie byłoby tego bez wielu mądrych książek, które w trakcie procesu przeczytałem.

Ciekaw jestem Waszych historii - jakie Wasze odkrycia na własny temat pomogły Wam zmienić Wasze życie.

 

 

  • Like 19
  • Dzięki 1
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

8 minut temu, johnnygoodboy napisał:

Przestając kontrolować rzeczywistość dostajesz dostęp do kontroli, której zawsze chciałeś

 

8 minut temu, johnnygoodboy napisał:

ja - prawie 30-letni byk

Co powiesz na to, że ja dopiero nie dawno odpuściłem to tzw "kontrolowanie rzeczywistości" czyli będąc już grubo po 40-stce.

 

 

10 minut temu, johnnygoodboy napisał:

wysłuchuję z pokorą ciągłej krytyki,  jeżdżę do rodziców pomimo tego, że wiem co mnie tam spotka, dlaczego opiekuję się, ciągle ich pocieszam, doradzam im, "opiekuję się nimi".

Mnie moi uwiązali do siebie zapisem nieruchomości w zamian za tzw opiekę.

16 minut temu, johnnygoodboy napisał:

przy czym najsurowszą karą dla dziecka jest utrata miłości jego rodziców.

A weź, tych pojebów miewałem serdecznie dość.

 

20 minut temu, johnnygoodboy napisał:

Odkrycie to ułatwiło mi również naukę stawiania granic - przestałem się bać tego, że ktoś przestanie mnie lubić, jeśli powiem mu co naprawdę czuję.

Mi forum, że samotność to jest całkiem normalny i fajny stan. Chociaż sądzę, że wtedy więcej poświęcałbym czasu na kontakty internetowe typu społecznościówki czy fora.

 

25 minut temu, johnnygoodboy napisał:

zapomniałem o dokonaniu ważnej płatności. Byłem na siebie wściekły i zacząłem wyzywać samego siebie od "tępych baranów".

Od momentu, gdy sobie to uświadomiłem (jakieś 4 lata temu) już nigdy samego siebie nie obrzuciłem błotem. Krytyk wewnętrzny powoli acz konsekwentnie zamieniał się w czułego menedżera - czasem po męsku przywoła mnie do porządku, ale już z miłością

Też chodzę wkurwiony na siebie jak czegoś nie dopilnuję na czas. Natomiast nie uważam, żebym wtedy zachowaniem przypominał swego ojca.

Coś więcej o tym podejściu "menadżera z miłością"?

 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Godzinę temu, Brat Jan napisał:

Też chodzę wkurwiony na siebie jak czegoś nie dopilnuję na czas. Natomiast nie uważam, żebym wtedy zachowaniem przypominał swego ojca.

Coś więcej o tym podejściu "menadżera z miłością"?

Nie przekładaj tego co napisałem 1:1 do własnej sytuacji, moje "odkrycia" to wyłącznie przykład na to jak podświadome schematy i przekonania, często dawno nieaktualne, bo wyniesione z dzieciństwa, w dalszym ciągu rządzą naszym życiem. Każdy ma swoją własną historię i inne rzeczy go ukształtowały.

Chciałem tym tematem pokazać forumowej młodzieży (ale może i starsi znajdą tu coś dla siebie), że jest dla nich jakaś szansa na pozytywną zmianę, pod warunkiem, że wezmą odpowiedzialność za samych siebie, tj. zajmą się rozwiązaniem zagadki pn. "dlaczego w moim życiu jest tak do dupy" z punktu widzenia własnego udziału w całej tej sytuacji.

Zaznaczam w tym miejscu, że nie ma to nic wspólnego z obwinianiem samego siebie. Każdy chce dla siebie dobrze, ale czasami bardzo źle się do tego zabiera (całkowicie nieświadomie) - rozwój osobisty polega właśnie na tym, żeby odkryć przyczynę takiego stanu rzeczy.

Odnośnie Twojego pytania należy odróżnić zdrową samodyscyplinę od ewidentnego jebania samego siebie z góry na dół.

Na pewno naszym celem nie powinno być pobłażanie sobie, bo bez minimalnej choćby dyscypliny nie osiągniemy żadnych naszych życiowych celów - raczej balans między wsparciem a krytyką.

Jako osoby dorosłe powinniśmy być swoimi własnymi rodzicami (często jest tak, że szukamy tej idealnej mamy w naszej partnerce, bo zresztą jest częstą przyczyną braku seksu w związku), przy czym dobry rodzic powinien być zarówno wspierający, jak i krytykujący. Ja tego pierwszego typu rodzica w dzieciństwie nie doświadczyłem - musiałem sam nauczyć się sobą opiekować.

Po pierwsze - podejmujemy decyzję, że przestajemy być swoim własnym wrogiem.

Zmiana schematu wymaga dużej uważności - trzeba wychwytywać momenty, w których sami siebie opieprzamy, zazwyczaj już sama ta obserwacja tego krytyka wycisza.

Jeśli wewnętrzny krytyk jest potężny warto z nim podyskutować - spisywać jego słowa na nasz temat i zacząć je kwestionować.

Często jest tak, że cudze błędy nam nie przeszkadzają, za to naszych własnych nie akceptujemy - jest to nieludzki wymóg wobec samego siebie, człowiek jest z natury istotą popełniającą błędy i nie ma od tego ucieczki. Warto powalczyć z błędnym przekonaniem, zgodnie z którym "nie wolno nam popełniać błędów". Odkryć z jakiego powodu takie przekonanie się u nas pojawiło (cholernie ważne).

Trzeba nauczyć się chwalić samego siebie, jeśli tego nie potrafimy. Zauważać momenty, w których coś nam się udało. Odnotowywać nasze małe sukcesy.

Urealnić samego siebie, przestać wypierać własne słabości bądź się za nie opierdalać. Zaakceptować to, że nie będziemy nigdy idealni.

Przestać wymagać od siebie nieskazitelności, zaakceptować swoje uczucia i emocje.

To jest właśnie clue tego podejścia :)  W teorii proste, w praktyce - masa pracy.

 

  • Like 1
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

3 minuty temu, johnnygoodboy napisał:

Trzeba nauczyć się chwalić samego siebie, jeśli tego nie potrafimy. Zauważać momenty, w których coś nam się udało. Odnotowywać nasze małe sukcesy.

Urealnić samego siebie,

Fakt, nie potrafię.

 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

3 godziny temu, johnnygoodboy napisał:

III. "Nie chcesz brać odpowiedzialności za siebie z powodu strachu przed karą"

 

Gdy bierzemy odpowiedzialność za samych siebie przestajemy zachowywać się jak ofiara okoliczności, która nic nie może zmienić i od której nic nie zależy. Bierzemy życie we własne ręce, dokonując świadomych wyborów i wyciągając wnioski z błędnie dokonanych wyborów w przeszłości.

Brzmi zajebiście? No to pytanie dlaczego jednak unikamy tego jak ognia.

 

 

Odpowiedzialność każdego człowieka za swoje czyny jest chyba największą bolączką tego wieku. Myślę, że każdy, po chwili namysłu doszedłby do pewnych wniosków, kiedy tej odpowiedzialności starał się unikać. I to nawet nie chodzi o jakąś poważną sprawę, ale chociażby kwestie tego kto zjadł kurwa ostatnią frytkę, albo kawałek pizzy. I teraz, czy mam się przyznać? Głupio tak trochę, bo tu się okazuje, że jednak ktoś też miał ochotę, a ja zjadłem i co on sobie o mnie pomyśli. Niby głupie, ale ile w tym jednak prawdy.

 

Jednak jakiś czas temu, po przeczytaniu bodajże jakiegoś artykułu czy książki, odnoszącej się do pewności siebie, brania odpowiedzialności i nie zwracania uwagi na opinie innych u mnie się to zmieniło.

 

Ile razy w życiu podczas rozmowy z kimś, kto Ci o czymś opowiada, druga osoba ściemniała, że wie o co chodzi, a tak na prawdę nie wie. Myślę, że to nawet nie kwestia tego, że chodziło o zlewę rozmowy z jednej strony, tylko o kwestie wstydu przez brak wiedzy na dany temat. Ale... po co? Bo wciąż zastanawiamy się co druga osoba o nas może pomyśleć.

 

Wydaje mi się, że właśnie kwestia odpowiedzialności leży po stronie strachu opinii innych osób. Chcemy wypaść jak najlepiej, i jak najbardziej wpasować się w towarzystwo czy rozmowę. Tylko czasami, prędzej, czy później to wychodzi.

 

Jakiś czas temu nauczyłem się brania odpowiedzialności za wszystko co robię, jeżeli coś było moją winą, jeżeli czegoś nie wiem, jeżeli czegoś nie potrafię. Otwarcie o tym mówię, wspominając, że chętnie się dowiem, nauczę, czy wysłucham. Przynosi to w chuj wielką ulgę, i zrzuca pewien rodzaju ciężar z barków. Człowiek podczas takiego momentu, czuje się szczery i w porządku sam ze sobą i wobec innych. A gdy jeszcze rozmówca jest normalny, to dla niego to jest też pewnego rodzaju podbudowujące (tak mi się wydaje) bo może nam o czymś powiedzieć, objaśnić lub czegoś nauczyć.

 

Nawet gdy zrobimy coś skrajnie nieodpowiedzialnego i pojawiają się pytania kto to zrobił, to warto z automatu się przyznać, i się z tym zmierzyć. Czasami warto uderzyć się w pierś i powiedzieć, że się przeprasza, lub coś zjebało, a nie nie uznawać tej odpowiedzialności w sobie. Ale to prędzej czy później będzie wychodzić, i dusić się w środku.

 

Jesteśmy tylko ludźmi. Odwalamy masę głupich rzeczy i zachowań. Ale co możemy na to poradzić? Inni też to robią. Nie ma co nad tym rozmyślać, tylko obrócić to w żart i się po prostu nie przejmować. To nie są rzeczy które będą zawieszone nad łóżkiem na suficie, gdzie codziennie wstając będziemy je widzieć.

 

Pozdrawiam

  • Like 1
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

53 minuty temu, sleepwalking napisał:

Przynosi to w chuj wielką ulgę, i zrzuca pewien rodzaju ciężar z barków. Człowiek podczas takiego momentu, czuje się szczery i w porządku sam ze sobą i wobec innych.

Bracie, dokładnie o to chodzi.

Pomyśl jak wiele kosztuje ukrywanie samego siebie (swoich poglądów, uczuć i emocji) w nadziei na to, że inni będą "nas" (czyżby?) lubić.

Prawda - pomimo, że czasem nieprzyjemna - naprawdę jest wyzwalająca.

Jedna ważna rzecz - bierzemy odpowiedzialność jedynie za własne uczucia i emocje, a nie za emocje i uczucia innych ludzi.

To, że popełniamy błąd albo czegoś nie wiemy nie oznacza, że inni ludzie mają prawo się na nas wyżywać, obrażać czy też mamy obowiązek znosić ich fochy i histerie.

Co nie zmienia faktu, że błąd należy naprawić, o ile jest to oczywiście możliwe.

  • Like 2
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 1 miesiąc temu...

Świetny temat. @johnnygoodboy - czytajac Twój opis to jakbym czytał o sobie. Tez mam ojca, który zawsze mnie krytykował. Czegokolwiek nie robiłem to zawsze zostałem zjechany od góry do dołu. Nie chce go za to winić. W czasie, gdy rodzice mnie wychowywali, sytuacja materialna w domu byla po prostu trudna. Teraz jest po czesci innym czlowiekiem i np moj sporo mlodszy brat jest w zyciu doroslym inny niz ja, bo byl zupelnie inaczej wychowany. W kazdym razie mam tak samo jak Autor tematu, ze caly czas staram sie zapracowac na milosc taty. Pomagam mu w wielu sprawach (on mi tez). Ale tez czuje, ze po prostu ja caly czas chce zasluzyc na jego milosc. Do rzeczy - Jak wygladala Twoja droga, zeby wyjsc na prosta?  3 lata temu rowniez rozpaczalem terapie (trwala ok 6 mies.), ze wzgledu na nerwice lekowa (lekka, ale mimo wszystko caly czas obecna). Jednak to byla dla mnie farsa ( w dodatku droga) i mocno sie zraziłem do jakichkolwiek psychoterapii.  Jak w skrocie opisalbys swoj plan dzialania to jak on wygladal  ? Cy terapia jest tutaj koniecznością ? Domyslam sie, ze to moze byc droga przez mękę. 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

@yerodin pamiętam Twój temat w "Świeżakowni" - napisałem Ci wtedy, że tym, czego Ci brakuje jest miłość własna, miłość do normalnego, zwykłego faceta, którym jesteś i po przeczytaniu tego, co napisałeś dalej to podtrzymuję.

Swoją drogą wydaje mi się, że kolega @Oversize ma dokładnie ten sam problem, przykro czytać jak dorosły facet wyzywa samego siebie od "pizd" i nie jest w stanie wybaczyć sobie swoich własnych błędów :(

Zarówno w Twoim, jak i jego przypadku można by to podsumować jednym zdaniem  - "taki jakim jestem nie zasługuję na miłość".

@Oversize nie chciał być "sobą" we własnym małżeństwie, bo wydawało mu się, że to "nie wystarczy" - oddał stery swojego życia w ręce żony pozwalając jej decydować o wszystkim w imię spokoju i jej zadowolenia. Nie stawiał jej granic, nie egzekwował własnych potrzeb, godził się na brak seksu. Dlaczego? Ze strachu. Jak to się skończyło? Zapoznaj się z jego wątkiem.

Moja droga, żeby wyjść na prostą była trudna i wyboista. To, co opisałem w tym wątku to kropla w morzu problemów, jakimi było wypełnione moje dzieciństwo. No chujnia z grzybnią była, cóż mogę powiedzieć :)

Moja droga była moją drogą i nawet jeśli krok po kroku powtórzysz to, co sam ze sobą zrobiłem nie da Ci to żadnej gwarancji na dokonanie jakichkolwiek zmian we własnym życiu.

Terapia nie zawsze jest koniecznością - moim zdaniem warto ją wdrożyć, gdy tak jak ja kiedyś ma się problem z funkcjonowaniem w codzienności. Lekką nerwicę ma pewnie jakieś 90% społeczeństwa, większość ludzi żyje w lęku, z tym raczej da się żyć :)

Od czego bym zaczął na Twoim miejscu? Od stanięcia oko w oko z prawdą. A jaka jest prawda? Taka, że najprawdopodobniej nigdy nie uda Ci się "zasłużyć" na miłość ojca.

Zauważ jego ograniczenia - najprawdopodobniej jak wielu facetów w jego wieku jest emocjonalnym inwalidą, który nie potrafi okazywać uczuć i nigdy Ci ich nie okaże w taki sposób, jak tego oczekujesz.

Wydaje Ci się (chociaż może sobie tego nie uświadamiasz), że miłość ojca jest tym brakującym elementem, bez którego nie będziesz w stanie ruszyć dalej. To nieprawda.

Próbując przypodobać się własnemu ojcu musisz udawać kogoś, kim nie jesteś.

Czy możesz pozwalać sobie przy nim na błędy bez strachu przed krytyką? Wątpię.

Czy możesz przy nim swobodnie wyrażać własne zdanie bez strachu przed krytyką? Wątpię.

Czy możesz okazywać przy nim słabość? Z pewnością nie.

Ta osoba, która próbuje uzyskać jego akceptację nie jest więc Tobą. Nawet jeśli poklepie tego "idealnego Ciebie" po plecach to niewiele to zmieni. Dlaczego?

Bo "Ty" to również słabości, błędy, negatywne emocje, ukrywane przed samym sobą pragnienia. Uwierz mi bracie - nie lubisz też części siebie.

"Ty" nigdy nie jest doskonałe, bo jest tylko człowiekiem - takim jak każdy. Każdy człowiek składa się z zalet i wad.

Stawiasz przeróżne wymagania otoczeniu - obecnie chciałbyś mieć idealną dziewczynę, w której z wzajemnością chciałbyś być bardzo zakochany, bo Twój obecny związek jest "letni". Tak naprawdę jednak są to wymogi stawiane samemu sobie. "Muszę być wyjątkowy, idealny, bo taki jaki jestem nie podobam się własnemu ojcu". Czyż nie?

Znam to doskonale, bracie ;)

Nie musisz uzależniać własnego samopoczucia od tego czy podobasz się jednej z 8 mln osób żyjących na świecie. Gwarantuję Ci, że to jak czekanie przy kranie znajdującym się na środku Sahary w nadziei, że poleci z niego woda. Nie poleci.

Najważniejsze, żebyś podobał się samemu sobie, to naprawdę wystarczy - człowiek czasem bywa wesoły, innym razem wkurwiony, innym razem zmęczony. To tzw. normalność.

Zaakceptuj to, a zyskasz spokój. Nie musisz być nikim wyjątkowym czy idealnym, żeby na cokolwiek zasłużyć.

Daj samemu sobie to, czego nie dostałeś od ojca. Zauważaj momenty, gdy sam się w myślach opierdalasz, gdy sam się wyzywasz, gdy sam się ograniczasz, gdy jesteś dla samego siebie niesprawiedliwy.

W momencie, gdy będzie potrafił być sobą przy ojcu - bez udawania "idealnego syna", bez przybierania ról - będziesz wolnym człowiekiem.

Lektury dla Ciebie, które moim zdaniem mogą Cię zainspirować:

"Toksyczni rodzice" Susan Forward

"Mama i sens życia" Irvin Yalom

"Uratuj mnie" Rachel Reiland

"Dramat udanego dziecka", "Bunt ciała" Alice Miller

"Zdradzony przez ojca" Wojciech Eichelberger

"No More Mr. Nice Guy" Robert Glover.

Poczytaj również wątek założony przez brata @sleepwalking o emocjach i ich uwalnianiu - może pomóc przy tej nerwicy.

 

 

 

 

  • Like 2
  • Dzięki 1
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

W dniu 26.12.2020 o 11:38, johnnygoodboy napisał:

Zauważcie przy okazji jak głupi jest to mechanizm - udajemy kogoś, kim nie jesteśmy po to, żeby inni nas lubili :) Oczywistym jest, że w efekcie lubiany jest ten fantom, a nie "my".

 

To jest częsta przyczyna upadku związków. Każda połówka pokazuje swoją wersję demo, ale wiecznie udawać się nie da. Prędzej czy później okazuję się że partner jest kimś innym niż nam się wydawało. Działa to w dwie strony: kobiety, mężczyźni - wszyscy którzy mają problem ze swoim prawdziwym JA.

  • Like 1
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

×
×
  • Dodaj nową pozycję...

Powiadomienie o plikach cookie

Umieściliśmy na Twoim urządzeniu pliki cookie, aby pomóc Ci usprawnić przeglądanie strony. Możesz dostosować ustawienia plików cookie, w przeciwnym wypadku zakładamy, że wyrażasz na to zgodę.