Wstęp
Na wstępie ostrzegam, że będzie to opis związku wraz z częściową historią życia. Mam nadzieję, że nie będziecie mi mieli tego za złe. Wydaje mi się, że wiele decyzji w moim życiu wynikało właśnie z powodu doświadczeń dzieciństwa.
Na chwilę obecną jestem w związku. Od 6 lat. Od 5 mieszkamy razem. Czasami nie jest kolorowo.
Nie wiem ile to jeszcze potrwa i w którą stronę pójdzie. Wiem natomiast w którą iść dla mnie nie może, ale o tym później.
Z dodatkocyh informacji:
1) wciąż niezaręczeni - ale tu idą naciski, że aż się rzygać chce,
2) brak wspólnego mieszkania - wynajmujemy mieszkanie wraz z dwójką znajomych, więc mamy wspólny pokój z samicą,
3) brak potomstwa - tu czasem jest jeszcze gorzej...
4) jestem w związku, który coraz bardziej mnie frustruje, samica raczej nie ma do mnie szacunku, a aktualnie jestem fundatorem naszego wspólnego życia
Oto jak do tego doszło. Będzie długo...
Rozwinięcie
Wszystko wyglądałoby innaczej gdyby nie ojciec alkoholik. Pamiętam wycieczki jako kilkuletnie dziecko z mamą po barach, aby ojciec nie zdążył przechlać całej wypłaty. Będąc w podstawówce jej zabrakło. A ojciec pił nadal. Ale wiecie co jest najzabawniejsze? Że to nie było takie złe. Jako dziecko w podstawówce chadzałem o 2 w nocy po mieście (ojciec odsypiał), a czasem albo sam dał albo zwyczajnie zabierałem mu kasę na jedzenie i nie tylko. Zdarzały się oczywiście browarki z kolegami z podstawówki. Czasami momenty wstydu za najebanego ojca, ale hej, nie można mieć wszystkiego Żadne służby się tym nie interesowały, uczyłem się dobrze, ugotować i zrobić pranie umiałem sam. Wszystko się skończyło, kiedy przyszedł nakaz eksmisji (swoją drogą to był jakiś gruby przekręt). Trafiłem do rodziny - na drugi koniec Polski. Ojciec został. Zamienił rodzinę i dzieci na bycie menelem. Dla mnie już nie żyje.
Ciężko zaadaptować się w nowym środowisku na etapie gimnazjum. Ale jakoś się udało. Tylko że nigdy nie byłem zbyt popularny wśród wtedy jeszcze dziewczyn. Pełno koleżanek, żadnej dziewczyny. Powód? Jednak zawsze byłem nieco obcy, no i niski wzrost. Zresztą miałem wtedy taką piękną, błyszczącą białą zbroję, że aż sam się dziwię jak ja ją dawałem radę targać.
W każdym razie na początku szkoły średniej poznałem swoją samicę. Nie polubiliśmy się. Jednak pod koniec szkoły średniej przypadkowo spędziliśmy ze sobą nieco czasu i się zaczęło. Problemem było to że wyjechałem na studia, klikaset kilometrów dalej. Spotykaliśmy się co parę weekendów bez zobowiązań (ona nie chciała związku) i było wszystko. Była pizza, było piwo, były sexy. Płaciłem ja, bo biały rycerz.
No ale postanowiłem coś zmienić bo to huj nie robota taki układ. Znalazłem inną samiczkę, w końcu Wrocław to duże miasto. W międzyczasie pierwsza samiczka dostawała wścieku macicy (zaczęło jej się pewnie w dupie palić, bo niby nie chciała związku ale w jej mniemaniu oznaczało to, że ja też mam go nie chcieć) - zwęszyła zagrożenie przez tel i fb (szacunek). Powiedziała, że już chce. No i zostaliśmy razem. Szybka decyzja o zamieszkaniu razem. Ona do mnie i szukamy pokoju. I tu był błąd...
Błąd polegał na tym, że byliśmy zwyczajnie za biedni i na niewłaściwym etapie życia na wspólne zamieszkanie. A właściwie nawet nie, nie ustaliliśmy jak będą wyglądać kwestie finansowania tego projektu.
Ja w trakcie studiów, ona zaczęła liceum zaoczne. Życie samemu na akademiku było tanie. Wynajęcie pokoju już niekoniecznie. I tu się stała tragiczna dla mnie rzecz, ona zdecydowała się pójść do pracy. Śmieciowej. Tu telemarketing, tam inwentaryzacja. Zawsze parę groszy więcej. Oczywiście rozumiała, że ja nie mogę tego zrobić bo zajęcia. Wtedy to otrzymała zajebiście wielki i ostry sztylet do użycia w przyszłości.
Ja również pracowałem weekendowo no ale zarabiałem od niej z 5 razy mniej (jakieś 280 zł za 2 weekendy). Kochana ona była, prawda? Jebany relatywizm. Ja z innych źródeł dostawałem więcej kasy niż ona zarobiła, ale to ja miałem (i mam nadal) być jej wdzięczny za to poświęcenie.
Z czasem mi zaczęło się poprawiać. Pierwsza, druga, trzecia praca. Przychody pieniężne potrojone. Zmiana mieszkania. Tylko nadal są problemy. Żyjemy jakbyśmy byli małżeństwem, więc i problemy małżeńskie. Moim zdaniem największy problem to wspólny budżet. To pętla, którą sam założyłem sobie na szyję, z uśmiechem na ustach. Ona nie pracuje. Od roku. Szkoły nie skończyła. Uczy się na fryzjera, zaocznie. I siedzi w domu. Wymyśla. Z wyglądem spadła do 5/10 z 7. No i ostatnio faza na dziecko. Tam jakaś 18-letnia gówniara jest w ciąży, tamta ma dwoje. Ona też chce. "Nie kochasz mnie", itd.
A ja lawiruję.
Nie chodzi mi już nawet o uczucia, bo coś do niej czuję i nie jest mi obojętna, no ale kurwa bez przesady. Mam wrażenie, że dziecko to jej jedyna ambicja. Paradoksalnie, seks tak mniej więcej co 2 tygodnie, bo zmęczona albo nie ma ochoty.
No i jeszcze kredyt. "Ale weźmy go razem, bo jakby nam nie wyszło to nie chciałabym abyśmy go teraz razem spłacali ale mieszkanie było tylko na Ciebie". Jajkie razem, jak samiczka nie jest wstanie się dołożyć połowy do czynszu? Mnie stać na kredyt, samemu. Jej nie.
Wogóle ja niby kontroluję finanse ale jakakolwiek forma zacieśniania naszej domowej polityki fiskalnej kończy się buntem, mega fochem i wojną. A wydaje coraz więcej bo jej jest potrzebne...
Podsumowanie
No ale dalej żyjemy razem. Nadal. Dlaczego? Zrobiłem się wygodny. Zazwyczaj mam uprane, zakupy zrobione, ugotowane. No i grozi mi ostracyzm społeczny. Bo zamieszkaliśmy razem, a ona sobie teraz sama nie poradzi - i to bedzie moja wina. Bo wykorzystałem, najlepsze lata życia zmarnowałem. Ona jest dobrą manipulatorką. Na pewno zostanę przedstawiony jako chory, pojebany materialista i sknera, skrajnie nieczóły i samolubny gnój z małym kutasem. No chyba że to ona mnie zostawi, albo będę miał ważny powód do rozstania (zdrada, kłamstwa).
Aktualnie więc próbuję przeramować nasz związek. Tak aby ona weszła w rolę jaką dla niej przewidziałem (przede wszystkim ja zarządzam kasą i musi nawyknąć do mojego finansowego planu). To jest nowość ponieważ zmiana podejścia do związku u mnie nastąpiła jakieś 3 miesiące temu i powoli wdrażam opracowany plan.
Aktaulnie ma rozpocząć nową pracę. Już jest ugadane, łącznie z pensją. Szału nie ma ale na początek wystarczy. Kredyt jeżeli już to na mnie, chyba że będzie w stanie po odliczeniu kosztów życia dołożyć się do niego połowę (niesądzę). Dziecko tylko i wyłącznie po zakupie własnego mieszkania. I to są warunki z których nie zrezygnuję. Dużo się zmienia i widzę, że ona też to zaczyna dostrzegać. Już nie biegam i nie przepraszam po każdej kłótni. Po porstu ignoruję. I mam wrażenie, że coraz częściej widzę ją bezradną jak się miota sama ze sobą bo nie wie co się dzieje.
Myślę, że powoli dociera do niej, że nie może się zachowywać jak stereotypowa żona po 10 latach małżeństwa, bo jeszcze nią nie jest, a i dobry ojciec (państwo - strasznie mi się spodobało to porównanie użyte gdzieś przez brata samca) jej w naszym przypadku nie chroni ani trochę.
To tyle ode mnie. Nie wiem czy jest sens w tym co piszę dla was. Mi już pomogło.