Skocz do zawartości

JacekWaw

Użytkownik
  • Postów

    56
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

  • Donations

    0.00 PLN 

Treść opublikowana przez JacekWaw

  1. Oczywiście nic takiego mnie nie interesuje. Tyle razy się już sparzyłem na kobietach, że wyłącznie luźny związek wchodzi w grę. Po prostu czasem się nad tym zastanawiam, że skoro i tak się nią spotykam jak z koleżanką na różne wypady "z nudów", to skoro sama proponuje seks i "związek" to może z tego skorzystać? Oczywiście na moich zasadach, bez zaślepiania się uczuciami - i myślałem że skoro ich nie czuję, ani chemii, to może dałbym radę kierować się wyłącznie rozsądkiem. Tak myślałem. Ale po tym co piszecie widzę że jednak to zły pomysł. To prawda, bo sama mi od czasu do czasu wspomina (niby żartując) że jej koleżanka czy jej matka pytają o mnie, że czemu ze mną się kumpluje, traktuje jak kumpla, zamiast się ze mną związać. Niby tak żartuje że to one pytają, ale ja czuję, że to ona specjalnie tak mi mówi... Co do punktu 1: Jakby się okazało że ona sobie kogoś innego znajdzie i mnie oleje - to na dzień dzisiejszy absolutnie mnie to nie ruszy. Nic nie czuję do niej, więc jak np. za tydzień nie będę miał z kim wyskoczyć na rowery i do niej zadzwonię czy jedzie ze mną, a nagle by mi powiedziała "sorry więcej się nie umawiamy bo spotykam się z kimś" to po prostu poszukam innej osoby do takich koleżeńskich wyskoków gdzieś. Generalnie widzę że ona ma dość duże "ciśnienie" na mnie. Jak np. się umawiamy żeby coś porobić w sobotę, to ona nie raz już sugerowała że może gdzieś wyskoczymy NA WEEKEND, że ona znajdzie jakiś fajny HOTEL, itd wiecie o chodzi. Z jednej strony mnie jako faceta to kusi, wiadomo, sama się prosi o seks, ale z drugiej - naprawdę mimo tego że jest atrakcyjną kobietą to jakoś mnie nie rusza, nie czuję chemii, pociągania nic, zwykła koleżanka, a nawet bym powiedział: jak siostra! (może dlatego że już wiele pięknych kobiet miałem w życiu, seksu świetnego też wiele, dlatego nie lecę od razu na takie oferty).
  2. To mój drugi wpis tutaj, pierwszy o przeszłości był tutaj: A teraz chcę napisać (i zapytać o Wasze opinie) o teraźniejszości. Od pół roku, może nieco dłużej, bliżej roku, spotykam się z pewną koleżanką. Ja 33 lata, ona 31 - tak zwana stara panna, bez dzieci (po tym co napisałem w pierwszym moim temacie wiadomo że nigdy z dzieciatymi!). Nie jest to związek, absolutnie jest to wyłącznie koleżeńska znajomość. Nie było między nami seksu, nawet pocałunków, nic. (jak się zastanawiacie czy mi nie trzeba było seksu przez ten czas, to odpowiem tak: seks miałem, ale gdzie indziej, bez zobowiązań:)) Po prostu raz na jakiś czas jak się nudzę to wyciągam ją na wycieczkę rowerową, uprawiać jakiś sport razem, nad wodę czy do kina jak po prostu nie mam z kim iść to z koleżanką też jest ok. I tak do tej pory to traktowałem. Dlaczego tak? Po moich przejściach przez ostatnie 10 lat z kobietami, związkami, nie czuje w ogóle potrzeby się wiązać i nie patrzę na kobiety jak na cel do zdobywania. Po prostu jest mi wszystko jedno czy z jakąś się umówię, czy nie, więc jak nie mam z kim gdzieś wyskoczyć to z tą koleżanką się umawiam i wyskakujemy. Ale nic więcej z mojej strony nie ma. Z mojej... A z jej strony wręcz przeciwnie. Ostatnio zaczęła mi dawać wyraźne (wprost) znaki że chce ze mną czegoś więcej, nie tylko seksu, ale po prostu związku, a nawet od razu zamieszkania razem! Wiadomo - typowe - ona inwestuje swój czas dla mnie, to zapewne chce żeby jej się to zwróciło;))) Pieniądze też musi wydawać, bo ja za nią nie płacę, gdziekolwiek jesteśmy to wszędzie pół na pół płacimy, więc zapewne ona bardzo chce to zmienić bo liczy że związek = ja będę płacił;))) Ale nie ze mną te numery, już mam za duże doświadczenie. Ale nie o tym chciałem pisać... Problem jest taki - ja do niej nic nie czuję. Żadnej chemii, nic, zero. Owszem ona jest atrakcyjną kobietą, zgrabna, szczupła, ładna, no nic jej nie brakuje. Ale ja nie umiem w niej widzieć nikogo więcej niż koleżankę. Dobrze mi się z nią gada, uprawia razem sport czy cokolwiek, ale w ogóle mnie nie kręci. I tak zacząłem się zastanawiać - może to właśnie dobre oznaki na to by z nią coś więcej spróbować - skoro nie jestem zaślepiony żadnym uczuciem, to nie będzie mogła mną manipulować i zachowam w pełni trzeźwe myślenie. Poważnie się zastanawiam czy nie sprobować z nią seksu i jakiejś formy związku (choć pewnie będzie naciskać na zamieszkanie u mnie i raczej tylko to będzie wchodziło w grę). Tylko czy takie coś by wypaliło, jeśli nie czuję żadnej chemii i niczego przy niej? Niektóre kobiety nawet jak się rozmawia stojąc obok , to czasem cieżko się powstrzymać żeby nie dotknąć, nie flirtować, itd, pamiętam że jakąkolwiek kobietę poznawałem z którą później byłem to od początku chemia była strasznie silna, a w jej przypadku nic - nic na mnie nie działa. Zero uczuć, zero pociągania. No nic. Co sądzicie panowie? Ryzykować i iść z nią do łóżka? Ale jak się okaże że wcale mnie nie kręci? To stracę koleżankę. A jeśli w łóżku wypali i seks z nią mnie zacznie kręcić, to czy taki związek ma sens? Bo o miłości nie ma mowy, nie wierzę w takie bajki i wiem na 100% że się nie zakocham, że nic mi nie zaślepi umysłu, żadna chemia, żadna miłość, to nie dla mnie, za dużo razy się przejechałem na kobietach. Czy jest sens się pakować w związek z takim podejściem?
  3. Tak, po roku tak. Tzn. nie było to kopnięcie, nie jestem chamski (a wiem że w takich sytuacjach powinienem!!!), aczkolwiek zrobiłem to grzecznie i taktownie - po prostu ucinałem kontakt aż do całkowitego zaprzestania. Ale i tak jeszcze długo mi pisała jaki to jestem zły i jaką krzywdę jej wyrządziłem i zmarnowałem jej rok i wszystko to moja wina i bawiłem się nią i że zależało mi tylko na seksie! (to akurat bzdura bo przed nią miałem seksu dużo i mogłem mieć nadal dużo, a z nią się zacząłem spotykać bo mi imponowała ogarnięciem finansowym że była jedną z niewielu kobiet które tak dobrze zarabiają że nic nie chcą od faceta, więc wydawała się zaradną i ogarnięta partnerką na życie) Do pasji wróciłem ale to też nie od razu, musiałem "odchorować" bo psychicznie mnie wykończyła. Do tego te ciągłe walki jej z ojcem dziecka. Praktycznie przed każdym weekendem. Bo mimo że mieli ustalone przez sąd kiedy on zabiera dziecko, to z racji jego nieregularnej pracy i wyjazdów oni między sobą ustalali każdy weekend inaczej. Więc musieli do siebie dzwonić i uprzedzać. A że się nienawidzili, to były to wyłącznie kłótnie i krzyki przez telefon. I często musiałem tego słuchać, a potem jeszcze jej narzekań przez cały wieczór jaki z niego ch** że znowu przekłada weekend i jej to nie pasuje albo odwrotnie. I nici z udanego romantycznego wieczoru bo ona miała zepsuty nastrój przez rozmowę z nim i już nie miała nastroju na nic. Nerwy nerwy nerwy.
  4. Dzięki wszystkim za komentarze, przyznam że pouczające. Opisywany w tym temacie mój przykład to nie mój "aktualny" problem, tylko taki z przeszłości, ale jeszcze wracając do tego mojego związku z dzieciatą. Jak pisałem na samym początku nie mieszkaliśmy ze sobą, po prostu spotykaliśmy się przez ~rok, zamieszkanie wspólne wciąż odwlekałem (mimo że namawiała) bo chciałem sprawdzić czy się nadaję do takiej sytuacji. A nawet czy po prostu ta kobieta mi pasuje, bo wiadomo że w parę miesięcy ciężko się dobrze poznać, zwłaszcza gdy oczy zaślepia chemia. Ale mimo wszystko powstrzymywałem się od deklaracji czy choćby mieszkania razem. Ona wręcz przeciwnie. Więc były ciągłe pretensje (tzn po paru miesiącach) o to, że nie zajmuję się jej dzieckiem. Tzn chodziło o czas, bo jak pisałem dobrze zarabiała i nawet jak gdzieś wspólnie byliśmy/wyjeżdzaliśmy to zawsze płaciła za siebie, więc nie chodziło o kasę a o mój czas który powinienem poświęcac jej dziecku. Czyli ciągłe pretensje dlaczego sam nie proponuje że odwiozę go do szkoły, dlaczego sam nie wyjdę z nim na plac zabaw, dlaczego jak ją zapraszam do kina to wybieram film a nie bajkę i nie bierzemy jej dziecka, itd itd. W pewnym momencie po tych paru miesiącach już osłabłem z sił, z energii i przestałem mieć fajne pomysły na randki czy na spędzanie z NIĄ czasu, bo czułem że co zaproponuje ciekawego, to będą pretensje że dlaczego we dwoje a nie we troje. Nerwy nerwy nerwy. A kolejna sprawa - zaczęła krytykować moje hobby. Po tym roku czułem że praktycznie chce mnie pozbawić mojego hobby. Ciągłe złośliwe komentarze że tracę czas na hobby, że wolę moje hobby niż z nimi spędzać czas, itd. Tłumaczyłem, że każdy powinien mieć hobby i to naturalne że na to też się czas poświęca. Akurat moje hobby to motocykle i od czasu do czasu lubię sobie gdzieś wyskoczyć na parę godzin czy po prostu w garażu grzebać przy motocyklu (czy choćby czyścić go po każdej przejażdżce, no lubię, taki pedant jestem, a że posiadam garaż to nawet w zimne czy deszczowe dni tam lubię siedzieć), czy nawet oglądać na youtubie programy o mechanice itd (nie jakieś bzdury a pouczające rzeczy). Jak mnie poznała to oczywiście to chwaliła, że mam super wiedzę, imponowało jej to że się znam na tych motocyklach, że jeżdżę itd, a po paru miesiącach to już były tylko złośliwe komentarze że po co na to tracę czas jak mogę go spędzić z jej dzieckiem a tego nie robię czyli mam go w dupie! Mówię: nie, nie mam w dupie, ale potrzebuję też swojego hobby i czasu sam dla siebie. To uważała że tylko to moje "głupie" hobby się dla mnie liczy. Ciągłe komentarze, strasznie psychicznie mnie to dołowało, na początku mogłem się jej chwalić że jadę na jakiś zlot itd a pod koniec tego związku wręcz się bałem cokolwiek wspomniać, na zloty jeździłem kłamiąc że jestem w pracy itd. Przez to się oddalaliśmy od siebie bo musiałem kłamać, niedopowiadać, itd przecież to chore panowie! Więc to też strasznie mnie psychicznie wykończyło, że próbowała mnie zmienić. Na początku się ze mną spotykała i wiedziała że jestem człowiekiem z pasjami co nawet chwaliła, a potem po paru miesiącach już próbowała mnie zmienić, pozbyć się tych pasji, a cały czas miałbym poświęcać jej i jej dziecku. Tak jakby zapomniała jaki byłem wcześniej. Dodam, że przed tym związkiem chodziłem w miarę regularnie na siłownię, a po paru miesiącach związku odpuściłem całkowicie siłownię!!! I strasznie się opuściłem jeśli chodzi o wygląd, stałem się mniej zadbany aż sam byłem przerażony jak mi kondycja siadała!!! I to nie przez brak czasu, ale psychicznie byłem tak zdołowany że nic mnie nie cieszyło co robię sam dla siebie.
  5. Witam Mam obecnie 33 lata, przez ostatnie ~10 lat sporo kobiet "przerobiłem", sporo doświadczeń, ale postanowiłem opisać Wam mój najciekawszy "związek" (najbardziej męczący chyba): Kobieta z dzieckiem. Ona miała 30 lat, synek 9 letni. Prowadziła własną firmę w Warszawie, całkiem nieźle jej to szło, bo zarabiała sporo więcej niż ja. Także wszelkie domysły że widziała we mnie bankomat odpadają. Dlaczego ja się w taki związek wpakowałem? Moje poprzednie związki zwykle kończyłem dlatego, że panny po prostu wyciągały kasę na wszelkie sposoby, a tutaj miałem kobietę bardzo zaradną, bardzo samodzielną, wręcz nie znosiła gdy kiedykolwiek za nią płaciłem (wyznawała zasadę wszystko pół na pół, czy to restauracje czy wakacje, no wszystko i mi to pasowało, ja płacę swoje, ona swoje). Właścicielka firmy, wydawała się rozsądna, ogólnie ideał. Tylko była samotną matką z 9 letnim synkiem. Co pomyślałem? Ja nie dam rady? Pewnie że dam radę, kobieta ogarnięta, to i z dzieckiem się dogadam. Będzie ok. Nic bardziej mylnego... Byliśmy ze sobą 1 rok. Nie mieszkaliśmy ze sobą bo ja nie chciałem (ona chciała bym do niej się wprowadził, ale ja przeciągałem). Chciałem po prostu najpierw się przekonać, czy dam radę być w takim związku, dla mnie to była zupełnie nowa sytuacja, nie miałem do czynienia z dziećmi. Gdzieś przeczytałem takie zdanie, że skoro kobieta uczyła się jak zajmować się dzieckiem przez np. 9 lat, to nie ma w tym nic dziwnego że jej nowy facet nie umie się tego nauczyć w parę miesięcy. I dlatego właśnie chciałem wszystko na spokojnie, na początek luźny związek. Nie muszę pisać że sex był niesamowity - najlepsza kobieta jaką w życiu miałem. Ale nie o tym chciałem... Pierwsze miesiące tego związku były super, nie ma pisać. Jej dziecko mnie polubiło, dobrze się z nim dogadywałem, czasem się bawiłem, choć rzadko, bo jak pisałem nie mieszkaliśmy razem a z nią bardziej się umawiałem na takie luźne spotkania. Ale kolejne miesiące - każdy coraz gorszy. Jazdy takie że w głowie wariowałem. Depresja, nerwica, psychiczne doły, wszystko to codzienność. Kilka przykładów: 1. ciągła walka o dziecko z jej byłym facetem (ojcem dziecka) mimo że tak naprawdę praktycznie od urodzenia nie byli razem (po wpadce szybki ślub i szybki rozwód), ale ciągle nadal po tylu latach nie mogli się dogadać kiedy i ile u kogo jest dziecko, który weekend, gdzie je zabierają, kto coś załatwia, ciągle niespodziewane wydatki na dziecko więc się kłócili itd (mimo wyroków sądu, ale życie to co innego) = oznaczało to tyle, że gdy chciałem z nią spędzić miły wieczór (np. randka, kino czy seks) to nigdy nie wiedziałem czy akurat nie będzie wkurzona lub zapłakana przez rozmowę z ojcem dziecka = zero chęci na cokolwiek, wieczór zepsuty, tak przez cały rok!!! Nerwy nerwy nerwy. 2. zachowanie dziecka. Jedynak, matka samotna = dziecko robiło co chciało, bo matka zawsze pozwalała mu na wszystko. Rządziło w domu. Dosłownie. Jak synek chciał to matka musiała wszystko zrobić. Chciałem z nią spędzić miły wieczór, a synek miał być u dziadków. Nie, bo on (synek) zmienił zdanie że jednak chce być z mamą w domu. Chciałem z nią wyjechać na weekend, nie bo synek w ostatniej jednak nie chce iść do dziadków, więc plany odwołane. Chciałem z nią poleżeć w domu przed tv gdy synek sam się bawił w swoim pokoju, to nagle synek w krzyk: MAMO IDŹ DO SKLEPU PO CHIPSY DLA MNIE!!! i co robiła? oczywiście mnie zostawiała i szła do sklepu. Tłumaczyłem, że tak nie można dziecka wychowywać ale zawsze jej odpowiedź "Ty nie rozumiesz, bo nie masz dziecka" albo "on taki jest" jak tłumaczyłem że nie powinien nią rządzić.... Dla mnie to nerwy, nerwy, nerwy. 3. Może nie od początku, ale po paru miesiącach ciągłe pretensje do mnie, o to że np. byłem w pracy cały dzień a nie pamiętałem że ona jedzie z dzieckiem do lekarza i dlaczego nie dzwoniłem zapytać jak było itd. Nie domyśliłem się, mówię: mogłaś przypomnieć, jaki to problem? Foch. Nerwy. Kłótnie że nie myślę o jej dziecku. No nie myślę, kurcze, nie miałem nigdy dzieci, ale trzeba mi wszystko mówić to bym pamiętał. Foch. Nerwy, kłotnie. 4. Ciągłe jej zmiany nastroju/humoru związane wyłącznie z dzieckiem. Ze mną miał być np. miły wieczór, ale coś u dziecka nie tak i już ona cała w nerwach co przenosiła na mnie. Coś nie tak = np. pokłóciła się z nim że jej nie słucha albo że się przewrócił i miał siniaka. Ja to rozumiem, domyślam się że tak matki reagują. Ale mimo wszystko jak te swoje humory przenosiła na mnie to były nerwy nerwy nerwy. Czułem że dziecko jest dla niej najważniejsze a ja to może 1% zainteresowania. Nerwy nerwy nerwy. W każdej z takich sytuacji, gdy przez jej nerwy przez dziecko/ojca dziecka psuły się nasze relacje czy wspólne plany, zamykałem się w sobie i oddalałem się. Po prostu przez parę dni miałem ją gdzieś, bo nie wytrzymywałem psychicznie. I o to też mi robiła jazdy. Że mam ich w dupie, że się widzimy tylko co parę dni a nie codziennie itd. A ja musiałem odetchnąć. Ale wracałem. Do czasu. Ogólnie cały ten związek to były nerwy nerwy nerwy. A poza tym... w końcu mnie dopadła ta myśl: "a może zamiast wychowywać cudze dziecko i się męczyć bo ciężko zmienić złe nawyki... może lepiej mieć własne dziecko z kobietą bez takiego bagażu?" Uciekłem... Płakała. Wyzywała mnie od najgorszych. Całą winę zwaliła na mnie. Że zmarnowałem jej rok życia. Itd. A mi nie zmarnowała? O to jej nie pytałem, wolałem przemilczeć.
  6. JacekWaw

    Witam Panów

    Witam Z tej strony Jacek, lat 33. Mam trochę (a raczej sporo) doświadczeń z kobietami, chętnie się podzielę. Na forum trafiłem już dawno temu, ale dopiero teraz postanowiłem się zarejestrować. Pozdrawiam
×
×
  • Dodaj nową pozycję...

Powiadomienie o plikach cookie

Umieściliśmy na Twoim urządzeniu pliki cookie, aby pomóc Ci usprawnić przeglądanie strony. Możesz dostosować ustawienia plików cookie, w przeciwnym wypadku zakładamy, że wyrażasz na to zgodę.