Spróbuję to streścić jak najbardziej się da.
Mam 28 lat, jestem w stałym związku od 10 lat (!), kocham ją, jest to moja pierwsza miłość.
Na samą myśl o ślubach, dzieciach etc robi mi się niedobrze.
Często myślę, że najlepiej byłoby mi samemu, zawsze jarał mnie niezależny od nikogo rock'n'rollowy styl życia.
Ale myślę też, że jest to fajnie tylko z obecnej perspektywy, gdy wszystko w życiu jest okej (trawa bardziej zielona).
Podejrzewam, że w gorszych chwilach dużo bardziej doceniłbym wartość partnerki.
W tym związku już od dłuższego czasu jest mi kurewsko nudno, na pewno jest też w tym dużo mojej winy - nie twierdzę że nie.
Ale ją kocham, serio. Ja pierdolę.
Pomimo swojej awersji wobec małżeństw etc jak jebana pizda oświadczyłem się, pomimo tego że serio tego nie chciałem a moja intuicja krzyczała żebym tego nie robił.
Oświadczyłem się chyba dlatego "że tak wypada" i dlatego, że już długo jesteśmy razem - są to najbardziej żałosne powody oświadczyn jakie można znaleźć, wiem o tym.
Nie wiem co zrobić - podejrzewam, że "zerwanie" zaręczyn wiązałoby się z zerwaniem całego związku.
Z jednej strony boję się, że stracę miłość swojego życia (serio ona jest już dla mnie jak rodzina, skoczyłbym za nią w ogień) a z drugiej czuję mega ekscytację na myśl o nowym, niezależnym życiu.
Czy ktoś z Was miał kiedyś podobną sytuację lub rozkminy?
Każda opinia i nowa perspektywa się liczy.
Pozdro Byki