Tak się złożyło, że długoletni LAT wydawał się na tyle ok, że dopuściłem opcję wspólnego zamieszkania.
Jako że nie wyraziłem chęci do zamieszkania w jej (rodziców) mieszkaniu - i to niekomfortowe, i po prostu bym się tam nie zmieścił - to padło że będziemy u mnie.
Mieszkanie moje spore, było długo wynajmowane, więc wymaga pewnego odświeżenia. Technicznie jest ok, tylko styl się zestarzał.
Sam się zabierałem za remont, ale teraz Pani chce się wykazać i "mieć wkład". Dałem jej zaprojektować łazienki (jest też architektem), dałem pewną zgodę na niektóre elementy w salonie - np. duży stół.
Nie tyle nie lubię stołów, co nie lubię zaśmiecania przestrzeni.
Problem w tym, że "do stołu musi być wisząca lampa".
Koniecznie.
Jestem wysokim człowiekiem, i absolutnie nienawidzę niczego, co dynda z sufitu, chyba że dynda w pomieszczeniach min. 3 metry, np w kamienicy.
Niestety kobieta wpada w furię, że to musi być lampa i stół, bo tak, bo chce się czuć jak u siebie też. Mimo że powtarzam, że nie lubię ani tego ani tego.
Nie mam zamiaru ustępować w tej kwestii bardziej, niż poza stół.
Byłby to jeden z dziwniejszych powodów rozstania.
Wiadomo, jak to jest, w LTR następuje nuda, więc jest parcie na "kolejny etap". czyli mieszkanie. Jak nie ma tego etapu, to część kobiet "już tego nie czuje".
Ja patrzę na to na chłodno, i nie mam zamiaru być terroryzowany "brakiem takiej jak chcę lampy".
Wszystko poza tym jest spoko, tylko kobiecie się wydaje, że skoro jest architektką, to "wie lepiej".
Zabawne jest, że załatwiłem jej roboty wnętrzarskie u Moich 2 znajomych, a teraz mówi publicznie, że robi wnętrza "u moich (jej) znajomych".
A jak tam, długodystansowcy, wasze doświadczenia z "urządzania" ?
Dajecie kobiecie wolną rękę, niech się "wykaże", czy wręcz przeciwnie ?