Forum odkryłem stosunkowo niedawno (jakoś w drugiej połowie lipca). Czy przedstawione tu założenia na temat kobiet otworzyły mi oczy? W pewnym stopniu tak, choć większość opisywanych historii nie była dla mnie jakimś wielkim zaskoczeniem. Nawet dla kogoś takiego jak ja, ale o tym poniżej.
Trochę o mnie.
Z uwagi na to, że jestem z rodziny, w której ojciec obskakiwał wszystko dookoła, miałem wypaczony obraz związku z kobietą. W domu od zawsze były kłótnie i płacz matki. Przez to nigdy sam nie latałem za kobietami uznając, że jeśli „prawdziwa miłość” istnieje, to kiedyś na nią natrafię.
Kierowany tą myślą przez ponad 30 lat życia byłem szczęśliwym, samowystarczalnym singlem. Czy czułem się kiedykolwiek samotny? Tak, było kilka takich momentów w życiu i jeśli wówczas pojawiały się pomysły wprowadzenia samicy do swojej codzienności, to bardziej w kategorii "czasoumilacza" i pojawienia się ewentualnego potomstwa (bo przecież taki jest nasz cel jestestwa - żeby zapewnić przedłużenie gatunku, prawda?).
Jednocześnie przez fakt, że stroniłem od słabszej płci, mój skill w relacjach damsko-męskich był (dalej jest?) na żenująco niskim poziomie.
Ona.
Mój rocznik, moja przełożona w pracy, samotna matka, w niby-związku*, dość wysoki „body count” (przez co była spalona od początku w moich oczach), wysoki SMV. Jednocześnie laska z kategorii tych ciekawszych, mających zainteresowania i chęci rozwoju.
Zanim się wszystko zaczęło między nami, pracowaliśmy ze sobą jakoś 2,5 roku. Na początku w trochę większym, póżniej mniejszym zespole, aż w końcu została nasza dwójka.
Odkąd się pojawiła, mieliśmy świetny kontakt. Od zawsze wiedziałem, że mnie w jakiś sposób podziwia, szanuje moje podejście do życia i liczy się z moim zdaniem. Rozmawialiśmy dosłownie o wszystkim, praktycznie bez tematów tabu.
Niejednokrotnie miałem wrażenie, że chce czegoś więcej ode mnie, i w sumie działało to w drugą stronę, ale szybko „trzeźwiałem”, bo przecież raz - jest zajęta, dwa - spory przebieg jakoś mnie nigdy nie kręcił. Dlatego też widywaliśmy się tylko w pracy, a przemycane przez nią czasami propozycje wyjścia szybko odbijałem.
*Co do „niby-związku”. Była kilka lat z gościem, z którym spotykała się w weekendy raz na tydzień, czy dwa tygodnie. On z tych trzymających na dystans, bez potrzeby zakładania rodziny, nieuznających jej własnego dziecka. Dodatkowo z depresją, stanami lękowymi i zerowymi potrzebami seksualnymi (seks tam pojawiał się raz na kilka miesięcy).
Miałem okazję poznać tego „pana” w momencie, gdy miałem jeszcze wywalone na koleżankę i traktowałem ją jak powietrze, i przez całą resztę dnia zastanawiałem się „o co tam chodzi, w tym ich całym związku?”.
Gość bez jakiejkolwiek energii, zero błysku w oku, zamknięty w sobie, z mocno widoczną nadwagą - ogólnie niezbyt atrakcyjny. Krótko pisząc - odechciewało się żyć patrząc na niego. W sumie to nawet było mi go żal.
Zrozumiałem wtedy, że musi chodzić tylko o jego zasoby. Wiedziałem, że dobrze zarabia (więcej od niej) i praktycznie co spotkanie zabiera ją na wycieczki, bo oboje lubią podróżować. Ona sama niejednokrotnie podkreślała, że „gdyby nie te wycieczki, to by go kopnęła w dupę”. Ja sam nazywałem go wprost (przy niej) - „weekendowym kolegą od wypadów”.
Coś się zaczyna dziać.
Pod koniec zeszłego roku koleżanka zaczęła być coraz bardziej otwarta w stosunku do mnie. Było coraz więcej wiadomości „po godzinach”, jakieś nieuzasadnione przejmowanie się moją osobą. Wtedy jeszcze tego aż tak bardzo nie widziałem, bo przecież nie byłem zainteresowany.
W styczniu (już tego roku) pokłóciła się ze swoim „partnerem”. Zresztą nie pierwszy raz. Nic sobie z tego nie robiłem, bo przecież zawsze godzili się po góra dwóch tygodniach. Czerwona lampka zapaliła mi się, gdy minął miesiąc, a ona coraz bardziej intensyfikowała kontakty ze mną (na piśmie, przez komunikator).
Widząc, co się święci, wydawało mi się, że ogarnę temat. Wszystko byłoby fajnie, gdyby nie to, że pewnego dnia w pracy dopadła mnie „strzała amora”. Coś jak miłość od pierwszego wejrzenia. Mimo wszystko nie pozwoliłem na to, żeby było cokolwiek po mnie widać. Może jest coś we mnie z psychopaty, bo akurat potrafię świetnie maskować emocje. Jednak minęła doba i ona sama do mnie napisała wieczorem: „że widzi, że coś się między nami dzieje, że odczuwa dziwne napięcie, jak jestem przy niej, że czuje się jak nastolatka, gdy jestem w zasięgu wzroku”. Jak sama określiła: „ktoś w tym samym momencie wcisnął guzik”.
Jako że jestem z tych, którzy nie lubią poruszać ważnych tematów przez messengera, już podczas najbliższej rozmowy w cztery oczy starałem się jej uzmysłowić, że najpierw musi zamknąć jeden temat, przejść żałobę, określić czego oczekuje od życia i dopiero później bawić się w nową relację z kimś innym, czyli w tym przypadku ze mną. Zaznaczyłem, że nie będę jej trampoliną i tamponikiem emocjonalnym. Mimo zerowych doświadczeń związkowych z kobietami wiedziałem czym to grozi. Wiedziałem, bo jestem dobrym obserwatorem i potrafię uczyć się na błędach innych. No właśnie - wiedziałem…
Emocje wzięły górę.
Wszystko ruszyło z kopyta, gdy poinformowała mnie, że zerwała z „byłym”. Ja z kolei podjarany czymś nowym w moim życiu postanowiłem spróbować. Bo przecież los podsunął mi coś pięknego. 😉
Zaczęły się spotkania, przytulanie, pocałunki. Zaczęły się deklaracje z jej strony. Mówiła, „że mnie chce, że tak musiało być, że to budowało się między nami od dłuższego czasu, że nadajemy na tych samych falach, że rozumiemy się bez słów itd.”. Zachowywała się przy mnie jak suczka w rui - wypieki na twarzy, maślane oczka - dosłownie telepało nią, gdy byłem blisko. Od samego początku wiedziałem, że chce mnie dosiąść, ale w myśl zasady „nie daj kobiecie tego czego chce i patrz co się dzieje”, zwlekałem ze zbliżeniem gruby miesiąc. I to wszystko robiłem podświadomie, nie znając tego forum.
W końcu nie wytrzymałem, a bardziej moje jaja (ile można chodzić jak kowboj), i podczas jednego ze spotkań, wziąłem ją od progu jej mieszkania w obroty. Bez zbędnych słów.
No i poprzestawiały się klocuszki w jej głowie. To był moment spadkowy naszej krótkiej, burzliwej relacji… Zaczęła tęsknić za byłym, pojawiły się krokodyle łzy. Zauważyłem, że zaczyna się oddalać, chociaż cały czas trzymała mnie na sznureczku. Po drodze jeszcze raz trafiliśmy do łóżka, ale praktycznie nic to nie zmieniło.
Dowiedziałem się (od niej), że zaczęła odnawiać kontakty z „byłym”. Wyczuwając, że dąży do spotkania z nim srogo ją sk***iłem i rozliczyłem ze wszystkiego. Chyba nic mnie nigdy tak nie wyprowadziło z równowagi. Podziękowałem jej za miłe teksty, snucie wspólnej przyszłości i zrobienie mnie w wała. Najbardziej miałem do niej żal, że za cel obrała sobie właśnie mnie - kumpla z pracy, kogoś kogo niby szanuje i poważa. Bo przecież przy jej atrakcyjności (mocne 9/10) mogłaby mieć każdego w roli pocieszyciela. Tym bardziej że ma całą armię spermiarzy (nie znam faceta, który by sobie nie wykręcał karku na jej widok). Nawijałem tak nad nią jakieś 15 minut. Szlochając, jedyne co potrafiła z siebie wydusić to to, że brakuje jej wycieczek (!) i że jej „były” nie pozwalał jej wchodzić sobie na głowę.
Po tym wszystkim spotkaliśmy się jeszcze, żeby odbyć rozmowę w spokojniejszym tonie. Przyznała, że chyba musiała odreagować jej rozstanie (brawo za szczerość!), że mimo wszystko było fajnie i niczego nie żałuje. Powiedziała, że „były” ma to „coś”, i nawet jeśli jestem od niego lepszy w wielu aspektach, to ona nie potrafi pokochać kogoś innego. Kurtyna.
Myślicie, że to koniec? Niestety nie. To półmetek sezonu.
Przez miesiąc od naszej, jeszcze wtedy ostatniej, szczerej rozmowy, byłem pewny, że moje emocje (uczucie?) opadły. Ale się wtedy myliłem…
Nasze relacje w pracy wydawały się normalne (na początku), mimo tego, że miałem mały uraz do jej osoby.
Postawiłem sobie cele, postawiłem na hobby, na wypełnianie każdego dnia jakimś zajęciem.
Jak zachowywała się po tym wszystkim koleżanka? Conajmniej dziwnie. Zaczęły się m. in. teksty, że musi się sama teraz zaspokajać… Do tego doszły totalne skrajności w jej nastawieniu do mojej osoby. Raz była niewyobrażalnie miła i pocieszna (jak mała dziewczynka), by kolejnego dnia naskoczyć na mnie z byle powodu - coś czego nigdy przez 2,5 roku wspólnej pracy nie było. Były to naprawdę absurdalne sytuacje. Ze skrajności w skrajność. Jakby ściągnęła wszelkie osłony i pokazywała swoje pełne spektrum charakteru.
„Push & pull”? „Shit testy”? Wtedy jeszcze tych terminów nie znałem. Jak reagowałem na próby wytrącenia mnie z równowagi? Na początku ustawiałem ją w taki sam sposób. Reagowałem kontrolowaną agresją, co muszę przyznać, skutkowało. Ani razu nie udało się jej mnie zdominować. Im częściej to występowało, tym bardziej odpuszczałem, aż w końcu spływało to po mnie i wyśmiewałem jej zaczepki. I to też działało. Nawet lepiej niż pierwsza metoda.
Nawrót „choroby”.
Przyznaję. Mimo mnóstwa czerwonych flag nikt mi tak nigdy nie zawrócił w głowie, jak koleżanka. Czyste emocje, haj emocjonalny - coś czego nigdy wcześniej nie doświadczyłem w takim stopniu.
Za namową kumpla, który jasno stwierdził, że jestem zakochany (sam tego nie dopuszczałem do myśli), postanowiłem jej o tym powiedzieć. Wiem… Sam mam teraz ciarki żenady. Usprawiedliwiam się tylko tym, że jeśli bym nie spróbował, to bym się nie dowiedział, jak ona na to zareaguje. Była to moja świadoma, „męska” decyzja.
Co się zmieniło po tej deklaracji? Dużo. Przede wszystkim jak ręką odjął, zniknęły „shit testy”. Koleżanka już tylko była miła (z małymi wyjątkami, ale to pikuś w porównaniu do tego, co było wcześniej).
Po drodze byliśmy na wspólnej imprezie, bawiliśmy się zajebiście i spędziliśmy razem noc w hotelu. Po wszystkim kazałem jej się we mnie wtulić i pocałować. Zrobiła to bez zająknięcia.
Nie byłbym sobą, gdybym kolejny raz nie „wyłożył kawy na ławę”. Zapytałem jej wprost „czy czegoś ode mnie chce?”. Stwierdziła, że „to nic nie znaczy, że mnie bardzo lubi, a jej serce należy do kogo innego, bla bla bla ”.
Odpuszczam.
Następuje zmęczenie materiału. Czuję, że „różowe okulary” spadają mi z nosa. I ona to widzi.
Rozstaliśmy się na miesiąc (koleżanka poszła na urlop). Przez bity miesiąc nie dawała o sobie zapomnieć. Tylko ona podejmowała jakiekolwiek próby kontaktu. Ja z kolei trafiam na forum i uświadamiam sobie, że mam idealny obiekt badawczy do zgłębiania kobiecej psychiki.
Po jej powrocie znowu zaczęliśmy się spotykać poza robotą. Patrzę już na nią całkowicie inaczej, ale pożądanie i kosmate myśli cały czas są na prowadzeniu. Wprowadzam swoje „shit testy”, gram na emocjach. Świadomie dostarczam jej negatywnych i pozytywnych emocji. Jest między nami lepiej niż kiedykolwiek, ale już bez amorków w mojej głowie.
Co dalej?
Nie wiem. Chyba chcę odgadnąć co tam naprawdę siedzi w tej małej, kobiecej makówce?
Niby twierdzi, że jestem tylko jej kolegą, ale jej zachowania daleko odbiegają od tych typowo „koleżeńskich”. Dlaczego tak myślę? Jak zawsze chce coś ode mnie w pracy, to podchodzi bardzo blisko do mojego biurka, przykleja się do mnie, czasami ociera synchronicznie biodrami o moje ramię. Często towarzyszy temu niby przypadkowy dotyk. Jak mnie widzi, to skanuje moje ciało (najczęściej krocze i tors). Jak rozmawiamy twarzą w twarz, to wzrok jej lata po całej mojej twarzy zatrzymując się raz na moich oczach, raz na ustach. Co ważne - nie wykazuje takich zachowań w stosunku do innych samców.
Ja też sobie pozwalam. Zdarza mi się polecieć pikantniejszym tekstem albo dotknąć jej szyi, ramion, dłoni, brzucha, tali, tyłka, ud. Bez sprzeciwu z jej strony.
Co do jej „byłego-obecnego”, nie wiem do końca, co tam się dzieje. Nie pytam. Ona też jak wspomina o nim, to tylko o jego „porażkach”. Z konkretów, to wyciągnąłem z niej info, że nic tam się nie zmieniło w ich relacji, i że w sumie to już nie ma żadnych oczekiwań, bo cieszy się możliwością podróżowania. Oczywiście musiała dodać, że teraz tak uważa i nie wie, jak będzie za pół roku. Czyli co? „Czekaj na mnie FDNY, bo może mi się znowu odwidzi mój były-obecny?”. 😄
Wracaliśmy też kilka razy do tego, co było między nami i ani razu niczego się nie wypierała (gdzie akurat one mają ogromną tendencję do tego). Cały czas przyznaje, że ją wzięło na mnie, że było to silne uczucie, ale zaczęło ją przerażać to „co ludzie powiedzą”, jak zaczniemy się pokazywać razem w miejscach publicznych. Ciekawe, że teraz ją to nie przeraża, jak nas widzą razem na mieście (jak było gorąco między nami, to się ukrywaliśmy)…
Jestem świadomy tego, że wszystko, co tu wypisałem wygląda, jak relacja dwójki nastolatków.
Ja zacząłem się uczyć kobiet, trochę w tym wszystkim jeszcze chodząc na oślep. Całe szczęście, że nie poszedłem ani razu w jakieś skrajności typu „jesteś kobietą mojego życia”. Nigdy nie było żadnych deklaracji z mojej strony, i co najważniejsze POCIESZYCIELSTWA. Jak ryczała, to zostawiałem ją z tym mówiąc za każdym razem, że „nie chcę jej takiej oglądać”. Nie miała też mnie na każde zawołanie. Połowę jej propozycji intymnych spotkań (zaraz po uderzeniu „strzały amora”) zgrabnie odbijałem. Tak więc wątpię, że miała wrażenie „zdobycia ofiary”. I to wszystko robiłem podświadomie, bez jakiejkolwiek wiedzy, będąc wystrzelonym emocjonalnie.
Co do niej - wiem, że emocjonalnie jest dzieckiem i mimo wszystko chyba stara się trzymać mnie w rezerwie. Chyba sama nie wie, czego chce.
Cała ta historyjka uświadomiła mnie w przekonaniu, żeby od bab trzymać się jak najdalej. Źródło problemów i straconego czasu. Chociaż w tym przypadku chyba nie aż tak bardzo straconego, patrząc przez pryzmat zdobytego doświadczenia? Lubię się rozwijać, szczególnie w psychologicznych tematach. 😉