Drodzy bracia i siostry, od jakiegoś czasu dręczą mnie pewne niezbyt ciekawe przemyślenia. Nie chcę nimi obarczać znajomych i rodziny, więc – za pozwoleniem – dam im upust tutaj
Otóż od kilku miesięcy jestem w związku. Wiecie: zakochanie, haj hormonalny, kwiatki, powłóczyste spojrzenia, długie rozmowy, miłosne wyznania. Słowem – jest przecudownie. Usłyszałam magiczne słowo na „k” i dostałam propozycję wspólnego zamieszkania. Powinnam skakać ze szczęścia, a jednak tak nie jest (no, nie do końca). Dlaczego?
Jestem już po trzydziestce i swoje już przeżyłam, a w dodatku regularnie słucham audycji M.K. Wiem już, że zbudowanie opartej na solidnych fundamentach relacji wymaga uprzątnięcia własnej kuwety problemów emocjonalnych i życiowych, jak również odnalezienia poczucia szczęścia i zadowolenia z życia w sobie. Przed poznaniem obecnego ukochanego byłam ponad dwa lata sama po kilkuletnim związku (nie żyłam w celibacie, ale i nie angażowałam się emocjonalnie w relacje z mężczyznami – tak było wygodniej, poza tym jestem zdania, że lepiej poczekać na smaczny obiad niż jeść, co akurat mają na stanie :P) i było mi zaskakująco dobrze. Był to trudny czas poznawania siebie i zadawania sobie ważnych pytań, ale w tym okresie bardzo dojrzałam i zaakceptowałam to, z czym dotychczas toczyłam boje. Generalnie, po poprzednim okresie pakowania w coraz to nowe relacje bez przyszłości, zrozumiałam, że sama nie tylko mogę, lecz także muszę dać sobie to, czego dotąd oczekiwałam od mężczyzn: życzliwość, podziw, akceptację, zrozumienie, wyrozumiałość i… miłość. Gdybym miała być sama do końca życia, nie odczuwałabym z tego powodu jakiejś dojmującej goryczy.
Tymczasem mój ukochany, również przed naszym poznaniem sam od dłuższego czasu, był – jak sądzę – w pewien sposób wygłodniały w aspekcie intymnych relacji, mocno pragnący znaleźć kogoś, kto go pokocha. Jako że jestem dziewczyną zabawną, z dystansem, świadomą swoich zalet i wad, nieoplatającą, niekontrolującą, wyrozumiałą, rozsądną, a przy tym nieźle wyglądam, nieskromnie powiem, że jest mu ze mną dobrze, ale mam wrażenie, że naiwnie myli haj hormonalny z miłością i przymyka oko na pewne rzeczy, które mogą być problematyczne. Jestem bowiem fajnym człowiekiem, lecz tylko człowiekiem i zdaję sobie sprawę po opadnięciu oparów absurdu niechybnie skończy się spijanie sobie z dziubków. Obawiam się, że on „kocha” nie tyle mnie, tylko fakt, że spełniło się w końcu to, czego tak bardzo pragnął. Bardzo chciałabym, żeby mój partner spojrzał na mnie bardziej realnie, ale mam wrażenie, że nie do końca dociera do niego, kiedy próbuję z nim o tym rozmawiać. Nie jest też tak, że nie potrafię dać się ponieść fajnym emocjom. Jestem w tym człowieku zakochana, to na pewno, chciałabym dla niego jak najlepiej, ale mam wrażenie, że nasze poziomy świadomości dzieli lekka przepaść.
Jest to również związane z tym, że on wydaje się nie dostrzegać pewnego mezaliansu, który nas dzieli w wymiarze majątkowym (jego lepsza praca, własne mieszkanie, podczas gdy ja wynajmuję) i rodzinnym (jego ojciec jest autorem kilku książek, a mój całe życie pracował fizycznie). Teraz to być może nie ma aż tak wielkiego znaczenia, ale kiedy motylki już ulecą… Nie chcę narażać siebie i jego na bolesne rozczarowanie, bo to naprawdę dobry i wartościowy człowiek Cały czas pracuję nad sobą, chcę być lepszą i wartościowszą osobą, również dla niego, ale mam wrażenie, że to i tak za mało…
Jak żyć?