Skocz do zawartości

Aurelis

Użytkownik
  • Postów

    30
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

  • Donations

    0.00 PLN 

Treść opublikowana przez Aurelis

  1. Witam, wiem, że zdecydowana większość opublikowanych tu wpisów to ściany (lepiej lub gorzej) sformatowanego tekstu. Ja chciałbym tego uniknąć, więc opiszę swoją historię możliwie krótko w "żołnierskich słowach". Chociaż od razu mówię, że sprawa jest dość skomplikowana (w zasadzie chodzi tu o trzy mocno powiązane ze sobą kwestie), dlatego bardzo krótko nie będzie. Kilka wstępnych założeń: Liczę na Wasze wsparcie, ponieważ tak mi się w życiu poskładało, że mam więcej koleżanek niż kolegów. Chcę się przekonać, jak to widzą faceci. Na ojca też nigdy nie mogłem liczyć. Jak byłem dzieckiem to zbyt mocno angażował się w alkohol i przemoc fizyczną/psychiczną wobec mnie, rodzeństwa i naszej matki. Nie ma się więc co dziwić, że "na starość" (aktualnie mam niecałe 30 lat) nie mogę na niego specjalnie liczyć. Nasze relacje są poprawne i lepsze już nie będą. Jeśli opisuję sprawy zbyt ogólnie, to proszę Was o dopytywanie o (ważne) szczegóły. Wstęp (wieloletni związek, ślub, zdrada, burzliwe konsekwencje) Przez prawie 10 lat byłem w związku z kobietą, którą poznałem jeszcze w szkole średniej. To był nasz pierwszy poważny związek i w zasadzie jedyny. Okazało się, że "zdobyłem" ją w wieku nastoletnim, a przed 30-stką wzięliśmy ślub. Wiecie, kończenie jednej szkoły, potem studia, praca etc. Ja długo nie byłem gotowy na małżeństwo. To, że ten związek przetrwał było w zasadzie jej zasługą. Ja miałem często różne dziwne akcje. Na przykład byłem chorobliwie zazdrosny, chociaż ona w sumie nic złego nie robiła (np. o kolegów z WFu). To ona dbała później o nasze wspólne pożycie. Robiła zakupy, sprzątała, robiła obiady etc. Dzięki temu ja mogłem skupić się na rozwoju mojej kariery. Trochę się dziwię, że wytrzymała tak długo. Szczególnie, że kilka razy otarłem się sam o zdradę (seksczaty, słabości do koleżanek - co prawda nigdy nie skonsumowane, ale jednak). Niestety, jej uczucia zaczęły słabnąć. Nie umiała o tym mówić. Trzymała wszystko w sobie. Może ja też nie byłem dostatecznie domyślny albo zbyt skupiony na sobie i swoich celach. Mniej więcej na rok przed naszym ślubem zaczął się jej romans z kolegą z pracy. Moja czujność była uśpiona (bo przez lata to ja byłem zagrożeniem, a nie ona), ale z czasem zacząłem coraz mocniej węszyć. Nie miałem twardych dowodów przed ślubem. Poza tym zarówno ona, jak i tamten kolega i żona tamtego zapewniali mnie, że to było zwykłe zauroczenie, które już dawno mają za sobą. Dopiero po ślubie okazało się, że to nie było zauroczenie, ale najmniej zakochanie i to przynajmniej raz przez nich skonsumowane. Najgorsze jest jednak to, że ona przez miesiące mnie oszukiwała. Manipulowała. Uciekała przed prawdą i odpowiedzialnością. Dopiero kiedy moja paranoja przeszła w formę inwigilacji, to udało mi się zapędzić ją w kozi róg, a pętla jej kłamstw sama zacisnęła się na jej szyi. Nie miała już innego wyjścia, jak się przyznać. Niestety nie mówiła wszystkiego od razu. Mechanizm był typowy: jak jej pokazałem, że skłamała, to dopowiadała kolejny fragment prawdy o tym wszystkim. Niedługo minie nasza pierwsza rocznica, którą pewnie spędzimy na pisaniu pozwu rozwodowego. Chcę to mieć szybko za sobą, więc postaramy się o cywilny bez orzekania o winie. Później czeka nas znacznie dłuższa i droższa walka o unieważnienie małżeństwa. Zależy mi na tym, ponieważ ja nie czuję się jej mężem. Gdybym w dzień przed ślubem się o tym wszystkim dowiedział, to tego ślubu by nie było. Poza tym nie wykluczam, że kiedyś będę chciał wrócić do regularnej praktyki religijnej, a jako katolik nie będę mógł tego robić w pełni, jeśli to małżeństwo pozostanie (niesłusznie) ważne. Konsekwencje tych ostatnich kilku miesięcy są takie, że zatraciłem zdolność ufania kobietom w relacjach damsko-męskich. Zawsze kierowałem się maksymą "przezorny zawsze ubezpieczony". Jednak o ile wcześniej bywałem zachowawczy czy mało spontaniczny, tak teraz stałem się paranoikiem, który we wszystkim widzi czarny scenariusz i nieszczerość ze strony drugiej osoby. Nie ufam na słowo. Dopiero jak zobaczę, "dotknę", to jestem w stanie uwierzyć. Stałem się biblijnym "niewiernym Tomaszem". Rozwinięcie (nowa partnerka, wątpliwości, borderline - ???) Po kilu miesiącach wspólnego mieszkania z żoną nastał dzień, kiedy ostatecznie wyprowadziła się z wynajmowanego przez nas mieszkania. Pech chciał, że w tym samym czasie zauważyłem w pracy nową koleżankę. Równolatkę, która przez pierwsze 20 lat swojego życia mieszkała w USA (to ważne w kontekście tego, co opisuję dalej, bo być może niektóre z moich wątpliwości wynikają z różnic kulturowych). Nie szukałem nowej partnerki, ponieważ tyle co wyprowadziła się moja żona. Jednak od razu nawiązaliśmy dobry kontakt. Ta nowa znajoma wydała mi się intrygująca, ciekawa, nawet atrakcyjna fizycznie. Zagadałem do niej na FB, a kilka dni później poszliśmy na pierwszą kolację, która okazała się randką. Od tamtego spotkania minęły dwa miesiące. Niestety, problem jest taki, że dziewczyna wpisała mi się w schematy, które Wy opisujecie w dziale o borderline: Już na tym pierwszym spotkaniu usłyszałem o jej trudnej przeszłości (skomplikowane relacje w rodzinie, molestowanie, niedługo później - na innym spotkaniu - przyznała się, że w Polsce została zgwałcona). Przy czym ona mi o tym powiedziała, bo jak twierdzi, "i tak by to wcześniej czy później wyszło", a poza tym chciała być ze mną fair, bo ja też już wtedy powiedziałem jej (jako pierwszy) o swojej sytuacji opisanej we wstępie. Brzmi racjonalnie. Dość szybko pokazała, że jest otwarta na kontakty seksualne. Po raz pierwszy w łóżku wylądowaliśmy po 2 tygodniach od pierwszej rozmowy w pracy. Oczywiście było fajnie (nie napiszę "świetnie", po prostu było OK - przyjemnie, miło, dobrze). Ma za sobą kilka burzliwych związków z facetami, o których wypowiada się dość negatywnie. Twierdzi, że dwa razy była zakochana i o jednym z tych facetów twierdzi, że żałuje, bo im nie wyszło. Przy czym słuchając jej łatwo dojść do wniosku, że musiała mieć pecha dla facetów, albo oni do niej... Jest kilka obszarów/słów, które ją triggerują (zważywszy na jej doświadczenia, to nie ma się co dziwić), ale jak już reaguje negatywnie, to nie ma w tym żadnych "jazd". Po prostu zaczyna płakać. Na chwilę przestaje rozmawiać. No i czasem podnosi głos, ale prawdę powiedziawszy nie nazwałbym tego kłótnią. Zdarza jej się dość szybko przechodzić od jednego stanu w drugi. Z jednej strony to dobrze, bo nie popadała w typowo kobiece "fochy". Zazwyczaj szukała kontaktu po trudnej rozmowie czy nawet jakimś nieporozumieniu. Przy czym ja pod tym względem jestem inny i aż tak łatwo mi to nie przychodzi. Czy to jest pozytywna cecha jej charakteru, a może czerwona flaga? Miałem poczucie, że mnie idealizuje. Chociaż z drugiej strony nie wahała się, żeby powiedzieć, że ją ranię czy że łamię jej serce (i w sumie miała do tego podstawy - patrz niżej). Co ważne, od od ponad 3 lat jest w terapii u jednego psychologa. Twierdzi, że w jej odczuciu jest mniej więcej w połowie swojego procesu i że zrobiła duże postępy. Na poziomie deklaracji chcemy tego samego: stabilnego i szczęśliwego związku. Przy czym mój strach po zdradzie, połączony z pesymizmem, podpowiadają mi, że być może ona przez te 3 lata nauczyła się świetnie manipulować. Może nawet własnego terapeutę? Czy to zdrowy rozsądek, a może paranoja i sam powinienem pójść na terapię? Niestety, mój obecny stan powoduje, że ja wmawiam sobie coś, co być może nie istnieje. Zakładam, że z nią musi być coś nie tak (może ma to borderline?) i że pewnie po dłuższym czasie zaczną się "jazdy", o których Wy piszecie na forum. Ten mój strach, brak poczucia bezpieczeństwa, sprawiły, że ostatnio zerwałem z nią kontakt. Mimo tego, że ona twierdzi, że się we mnie zakochała (to już zacząłem słyszeć mniej więcej po miesiącu znajomości; moje koleżanki są zdania, że można się w kimś zakochać w miesiąc; ja w tym węszę jakiś problem czy niebezpieczeństwo...) i chciała się dla mnie poświęcić. Zawalczyć o naszą relację. Prawdę powiedziawszy, to dobrze się przy niej czułem. Podoba mi się, fajnie mi się z nią rozmawia. Mamy podobne prace. Obracamy się w podobnym środowisku. Przez te dwa miesiące nie płakałem z jej powodu ani razu. W drugą stronę było inaczej i kilka razy sam widziałem jej łzy, więc mam pewność. Co złego ja jej zrobiłem? Oto niechlubna lista: Poddawałem - otwarcie - w wątpliwość jej szczerość, to co mówi czy nawet jej zdrowie psychiczne. Ona to znosiła. Kiedyś wykorzystałem sytuację (zapomniała się wylogować z maila na moim komputerze; chociaż później się przyznała, że sobie to uświadomiła, ale nic nie zrobiła z tym - manipulacja?) i przeglądałem jej skrzynkę. Powiedziałem jej o tym, a ona to zaakceptowała, chociaż jasno powiedziała, że to było bardzo nie fair (ma rację). Kilka dni temu stwierdziłem, że jak zaakceptuje mnie takim, jakim jestem i o mnie zawalczy (co może być dla niej ciężkie), to jej na to pozwolę. Niedługo później stwierdziłem, że to jednak nie ma sensu i odebrałem jej możliwość zawalczenia o mnie. Zdarzało mi się być bardzo niemiłym, obojętnym, oschłym. Nie robiła z tego wielkiego dramatu, znosiła, ale z widocznym smutkiem i cierpieniem. Zakończenie (powrót do samotności, co dalej?) Na dzień dzisiejszy stan sytuacji jest taki, że mam jeszcze żonę, z którą czeka mnie rozwód i właśnie odizolowałem się od kobiety, która zaakceptowała mnie i moją popieprzoną sytuację. Nie wiem, czy ta nowa kobieta ma tak dobre serce i tak mocno jest pewnych rzeczy świadoma po 3 latach pracy nad sobą pod okiem psychologa (chociaż po tym, jak z nią urwałem kontakt to stwierdziła, że jeszcze nie ma do końca opanowanych pewnych kwestii), czy może chce mnie zmanipulować i przywiązać do siebie. Chociaż z ręką na sercu Panowie, byłem dla niej kilka razy tak nieprzyjemny, że raczej ma już świadomość, iż życie ze mną to nie byłaby sielanka. Jednak ona cały czas uważa, że jestem dobrym, ale zagubionym człowiekiem. Twierdzi - i nie tylko ona, moi przyjaciele też - że potrzebuję terapii i pracy nad sobą, bo sam przeżyłem traumę i to dość niedawno. Ewidentnie nie przepracowałem sobie tej zdrady, a jej konsekwencje spowodowały spustoszenie w moim wnętrzu. Z tą czy inną - z pewnością nie uda mi się zbudować stabilnego i szczęśliwego związku, jeśli czegoś z sobą nie zrobię. Tylko co? Pytając siebie samego, co dalej, nabieram przekonania, że może powinienem przez jakiś czas skupić się na sobie? Dać sobie czas na samotność i pracę nad sobą? Pójść na psychoterapię? Odbudować się po zdradzie i nabrać sił oraz stabilności? Ja nowej kobiecie zarzucałem, że ma borderline i jest chaotyczna (trochę jest, ale zdaje się, że nie ekstremalnie), a sam działam tak samo. Nie wiem, co robić? Na czym się skupić? Jakie kroki podjąć? Co zrobić z tą kobietą? Zakończyć to definitywnie? Krążyć gdzieś w jej orbicie i czekać, co będzie dalej? Odnowić z nią regularny kontakt? Nie wiem. To jest najgorsze - zbyt często czuję, że nie wiem co robić i czego sam chcę. Proszę Was o rady. Dzięki!
  2. Kryzys związany ze związkami i szukanie odpowiedzi w Google. Przypadkiem trafiłem na forum. No i jestem.
  3. Aurelis

    Dzień dobry

    Serdecznie witam całą forumową ferajnę. Postanowiłem założyć konto, ponieważ brakuje mi męskiej perspektywy na życiowe załamanie, które aktualnie przeżywam (oczywiście z kobietami, ale nie tylko, w roli głównej). Po szczegóły zapraszam do odpowiednich wątków. Dzięki za wsparcie i rady.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...

Powiadomienie o plikach cookie

Umieściliśmy na Twoim urządzeniu pliki cookie, aby pomóc Ci usprawnić przeglądanie strony. Możesz dostosować ustawienia plików cookie, w przeciwnym wypadku zakładamy, że wyrażasz na to zgodę.