Jeśli mogę się wtrącić. Tak czytam tę Twoją historię i jej nie rozumiem.
Zarabiasz nędznie, 3-4 tys. zł, uczysz się tajskiego (???), co nie daje praktycznie żadnych profitów na przyszłość. Chiński czy Japoński to jeszcze, ale tajski? Poważnie?
Piszesz coś o sprawiedliwości, odwadze, jakieś takie trochę bajkowe opowieści które podobają Ci się w tej Tajlandii a masz prawie pod 30-tkę.
Dla mnie to wygląda tak, że jesteś strasznie przywiązany do tej laski i strasznie boisz się, że odejdzie, a wszystko sobie racjonalizujesz. Bo ja nie widzę większego sensu, po co Ty tam jesteś. W Polsce zarobisz na spokojnie 5 tys. na rękę, też mógłbyś uczyć się języka. Wybrałeś niższe zarobki, wygnanie z ojczyzny i naukę nieprzyszłościowego tajskiego? Jaki w tym sens? W tych opowieściach o bajkowych przywarach Azjatów? Już abstrahując, że Azjaci ze spokojem mają tyle wspólnego co krzesło z krzesłem elektrycznym, Japonia to bodaj najbardziej zapracowany kraj świata, ludzie zasypiają na ulicy, praca to ich cały sens wszystkiego, prawie się już nie rozmnażają. O jakim Ty do diaska spokoju piszesz? Te kraje to całkowite antonimy spokoju...
Moim zdaniem to wszystko jakaś dziwna racjonalizacja, po prostu wiesz, że Tajka nie wróci z Tobą do Polski, to wymyśliłeś sobie jakieś bajkowe cnoty z azjatyckich bajek anime i wmawiasz sobie, że to po to zarabiasz taką nędzę i uczysz się bez celu języka który nic Ci nie da na przyszłość.
Cóż, Twoje życie, ale ja nie kupuję zupełnie tego tłumaczenia jakiegoś sensu po co to robisz.
Jak dla mnie zwyczajny strach przed utratą tajskiej piczy i racjonalizacja i udawanie silnego.