Dziękuję wszystkim za odpowiedzi, jestem bardzo mile zaskoczony. Wasze rady tylko utwierdzają mnie w tym, do czego powoli sam dochodziłem na przestrzeni ostatnich miesięcy (w sumie od września zeszłego roku jak szykowałem się do podjęcia studiów). Ale niestety realizacja tego nie jest dla mnie taka prosta.
1. Wyprowadzka od matki - to jest chyba największy problem w tym momencie. Nie wiem czy jestem w stanie sobie poradzić bez jej pomocy, finansowej przede wszystkim. Nie przy chorobie, która potrafi pochłonąć kilkaset złotych miesięcznie. Nawet jeśli nie mam zaostrzeń, to i tak 150-200 zł idzie na same leki miesięcznie (a na wiosnę zawsze jest najgorzej). Zdarzają mi się też pobyty w szpitalu. Jestem studentem bez doświadczenia, można się domyślić że moja praca to raczej dorywcze zajęcie za małe pieniądze, które w życiu nie wystarczą na samodzielne utrzymanie. Moje niewielkie oszczędności rozpłynęłyby się w ciągu pierwszego miesiąca (studia też swoje kosztują). Bracia mi nie pomogą. Środkowy w ogóle ze mną nie gada (chyba z nikim z rodziny nie utrzymuje kontaktów, nawet nie wiem gdzie teraz mieszka), a ze starszym próbowałem rozmawiać w święta i okrutnie się oburzył na myśl, że chciałbym zostawić biedną, samotną matkę bez nikogo (ani ona biedna, ani znowu taka samotna, ma jeszcze swoją siostrę i matkę z którymi spędza mnóstwo czasu). Jeśli z nią poruszam ten temat, to jest taka sama gadka "żyły sobie dla ciebie wypruwam, niewdzięczniku, a ty tego nie doceniasz i chcesz gdzieś uciec". Ewentualnie, jak ma lepszy humor, to mówi, żebym studia najpierw skończył, a potem to sobie będę robił co zechcę. Jedyna rodzina jaką teraz mam oprócz matki, to wspomniana wcześniej ciotka (rozwódka), jej córka (moja kuzynka) i babcia (wdowa). No i bracia, którzy zachowują się jakby to ich nie dotyczyło. Bo w sumie nie dotyczy.
Bardzo skutecznie udaje im się wywoływać we mnie wyrzuty sumienia, jak tylko poruszam temat odnośnie moich planów. Bo jej się wydaje, że mam ją w dupie, albo że już jej nie kocham, albo że jak wyjadę to nigdy nie wrócę i zapomnę o rodzinie. Jeśli nie szantaż emocjonalny, to szantaż chorobą - wypominanie co ile kosztuje, ile razy w miesiącu do lekarza, jak bardzo będzie źle jak nikt się tym nie zajmie... Nie sądzę, żeby była świadoma tego co wyprawia i w jaki sposób wpływa na mnie. Nie umiem też z nią już normalnie rozmawiać, a nie wiem jak zareagowałaby na sugestię, żeby iść do psychologa. W ogóle warto z nią zaczynać taki temat? Może mam jej pokazać ten film o toksycznych matkach?
2. jeśli chodzi o seksualność i związki - czuję potrzebę kontaktu z drugim człowiekiem. Chciałbym być z kimś blisko, chciałbym się zakochać albo chociaż zauroczyć. Ale nie idzie mi z kobietami, po prostu. Nic do nich nie czuję, nie ma żadnej chemii, czy pożądania. Byłem na kilku "randkach" tylko po to, żeby nikt w otoczeniu sobie nie pomyślał, że ze mną jest coś nie tak. I źle się z tym potem czułem, bo udawałem zainteresowanie wobec tych kobiet tylko po to, żeby inni dali mi święty spokój. A jak z nimi zrywałem, to pewnie sobie myślały, że ich wina. A mi jest tak strasznie wstyd powiedzieć, że podoba mi się bardziej kolega niż ona. I jeśli czyjaś jest w tym wina, to wyłącznie moja.
Paniczny strach przed tym, żeby mnie wzięli za geja wziął się z tego, że mamy na roku jednego homoseksualistę i to takiego naprawdę oczywistego. Jest strasznie zmanierowany, chodzi z torebką (mówi, że to męska, ja się nie znam, torebka to torebka), ma jakieś tęczowe przypinki i przy każdej okazji zaznacza swoje preferencje. No i wszyscy go nienawidzą. Czego by nie zrobił, co by nie powiedział (nawet jak powie coś mądrego) to i tak jest wyśmiewany. Wszyscy faceci reagują na niego wręcz alergicznie, jakby obrzydliwe było dla nich tylko to, że któryś z nich może mu się podobać. Dlatego wiem, że przyznanie się do bycia gejem = ostracyzm społeczny. Zostałoby mi tylko towarzystwo dziewczyn i innych takich jak ja.