Skocz do zawartości

Carl93m

Starszy Użytkownik
  • Postów

    1620
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

  • Donations

    15.00 PLN 

Wpisy na blogu opublikowane przez Carl93m

  1. Carl93m
    O Michelu Houellebecqu usłyszałem po raz pierwszy w minionym roku od Witolda Gadowskiego, który to wymienił tego pisarza jako alternatywny wybór na laureata nagrody nobla w miejsce Olgi Tokarczuk. Wtedy to na szybko wchłonąłem "Cząstki elementarne", które mnie jakoś szczególnie nie porwały. 
     
    Zauważyłem u siebie, że niemal tylko i wyłącznie interesują mnie książki, które potrafią wyzwalać emocje. Nie ważne jakie, czy to radość, nadzieja, euforia czy też przygnębienie i pozbawienie złudzeń. Ta ostatnia cecha sprawczej mocy każdej twórczości artystycznej bije od Houellebecqa w "Serotoninie" na każdym kroku i mnie to denerwuje i przeraża. Denerwuje dlatego, że zaczynam się czuć jak galareta, a przeraża tym jak łatwo autor wytrąca mi nadzieję na cokolwiek lepszego sprzed mojego własnego, życiowego horyzontu.
     
    Moim ulubionym terminem filozofii jest relatywizm. To właśnie do relatywistycznego myślenia prowokuje autor co wyzwala we mnie irytację. Dwa miesiące temu przeczytałem raczej zapomnianą książkę Franka Harrisa, W pogoni za pełnią życia, w której autor rozwodził się nad pięknem Goethego, nad rolą "przewodnika ludzkości" tego największego niemieckiego pisarza. Zastanawiałem się i nad tym i byłem skłonny uwierzyć erudycie Harrisowi, który zjeździł cały świat i jak mi się wydaje przeczytał całą klasykę literatury. Ponoć w młodości znał na pamięć "Iliadę". W wieku 15-stu lat wygrywa stypendium kończąc gimnazjum i te pieniądze przeznacza na podróż do Stanów Ameryki północnej. Trafia na statek, gdzie musi się kryć jako dzieciak. Tak zaczęła się jego wielka podróż. Chłop miał jaja.
    Houellebecq mi mówi, że Goethe był niemieckim półgłówkiem i wniósł do literatury miraże...
     
    Czy trzeba pisać coś więcej? Houellebecq niszczy wszystko co dawało nadzieję. Podczas lektury zawsze odkładałem książkę z gorszym nastrojem niż po nią sięgałem. Jednak nie sposób mi zrezygnować z tego autora, co dziwne. Osobowość depresyjna ze skłonnościami do smutku? Wysoki poziom kortyzolu? Niesprawne jelita, które nie są w stanie wytworzyć tytułowego hormonu serotoniny?
     
    Najgorsze jest to, że nie potrafię się opowiedzieć po żadnej stronie. To cholerny paradoks, ale jestem jak galareta podczas czytania książek autorów o skrajnie różnych podejściach do życia. Jedno i drugie wydaje mi się faktem. Jedni i drudzy wylądują w grobie. Obawiam się coraz bardziej, że nie jestem w stanie wypracować własnego zdania i opowiedzieć się po jednej ze stron. 
    Czasy się zmieniają, ale dusze ludzkie pozostają takie same.Mój stan określiłbym jako wojna architektów dusz. Wojna, która jest krwawa i jeszcze wiele głów spadnie zanim cokolwiek się rozstrzygnie.
     
    Kończąc, w książce opisany jest facet, który jest przedstawicielem bezsensownej ludzkiej egzystencji, dekadenckiego dogorywania europejskiej cywilizacji.
    Prezentuje te wyświechtane już, wytarte jak stare jeansy w kroku konwenanse dzisiejszego obżartego człowieka: singiel, ateista, depresja, psycholog, konsumpcjonizm, mechaniczny seks. 
    A może: rodzina, Bóg, radość i nadzieja, ksiądz, duchowość, miłość?
     
    Ostatnie zdania z książki skłania do myślenia. I wydaje się, że faktycznie jesteśmy twardogłowcami i nie rozumiemy kompletnie nic. 
  2. Carl93m
    Po "Śniadaniu mistrzów" przyszedł czas na lekturę drugiej pozycji spod pióra Kurta Vonneguta, która znajduje się na mojej domowej półce. Na wstępie zaznaczę, że gdybym wcześniej wiedział jakiego typu to książka, na pewno bym po nią nie sięgnął. 
     
    SF to zdecydowanie nie moja bajka. Od dziecięcych lat moja wyobraźnia była mocno rozpalona w kierunku filmów czy gier (bo książek nie lubiłem), których akcja była osadzona w historii świata rzeczywistego. Nie przepadałem za Gwiezdnymi wojnami, nie lubiłem Star Treka i nie mogłem pojąć dlaczego część moich rówieśników woli ogame od plemion, albo Starcrafta od chociażby Twierdzy. Syreny z tytana to pozycja z gatunku międzygwiezdnych podróży, ale szybko rzuca się w oczy jej odmienność. Już na początku lektury wiedziałem, że nie będzie to proza pokroju P. K. Dicka - szalona, odjazdowa (albo w tym kontekście wręcz odlotowa), kolorowa i komiksowa. Byłem pewien, że Vonnegut będzie chciał pod płaszczykiem powieści SF przekazać filozoficzną pigułkę skłaniającą do przemyśleń. 
     
    Jak zwykle, po przeczytaniu książki zapoznałem się z kilkoma krótkimi recenzjami i opiniami dotyczącymi interpretacji, dostępnymi w internecie. Jak zwykle też, moje ścieżki interpretacji tego co autor chciał przekazać czytelnikowi były szalenie rozbieżne. Gdybym miał w jednym odpowiedzieć, będąc wywołanym do tablicy w szkole, o czym według mnie jest ta książka, powiedziałbym: 
    - Książka jest o tym, że rzeczy są po nic. Wielkie czy małe. Po prostu są i tyle. 
     
    Szczerze mówiąc wpadłem na powyższe zdanie właśnie teraz. I jestem bardzo pobudzony z tego powodu jak pięknie udało mi się opisać tą książkę. Jestem z siebie bardzo dumny i mam wrażenie, że w końcu zaczynam łapać o co w tym wszystkim chodzi. W tej całej dyskusji filozoficzno-literackiej.
     
    Teraz zdradzę akcję książki, więc lepiej niech nie czyta ten, kto chce przeczytać książkę.
    Akcja toczy się w Układzie Słonecznym.
    Autor wprowadza nas w wymyślone przez siebie pojęcie "infundybuła chronosynklastyczna". Generalnie nie bardzo zrozumiałem o co z tym chodziło na początku, ale potem ogarnąłem, że chodzi o możliwość podróżowania zarówno w czasie i przestrzeni nielinearnie. Winston Niles Rumfoord jest bodajże jedynym człowiekiem, który opanował sztukę panowania nad zaginaniem czasoprzestrzeni.
    Pierwsza część książki toczy się w luksusowej posiadłości Rumfoordów. Tenże Winson, materializuje się wraz ze swym psem Kazakiem w ogrodzie rezydencji, a Malachi Constant - drugi główny bohater jest wówczas świadkiem wydarzenia.
    Dowiadujemy się o szczegółach typowych dla każdej opowieści - kto jest kim, jak to i owo wygląda etc. Generalnie na mój gust, nic ciekawego.
     
    Malachi Constant jest niesamowitym bogaczem, odziedziczył fortunę, którą dalej pomnażał. Jego przodkowie zdobyli fortunę chyba spekulując i obracając akcjami, ale tutaj nie jestem pewien, cholera zapomniałem, ale nie istotne. Ważne, że facet robił to w jednym pokoju hotelowym i był święcie przekonany o byciu wybrańcem Boga. To właśnie podczas jednej z materializacji Rumfoorda, Constant dowiaduje się, że wraz z żoną tegoż Rumfoorda będzie miał syna o imieniu Chrono i będą żyć na Marsie. Constant wpada w panikę, chce za wszelką cenę uniknąć wyjazdu z Ziemi, sprzedaje swój statek kosmiczny etc. Dowiaduje się, że papierosy, które sprzedawał powodowały bezpłodność i przewidywał, że pozwy klientów, wykończą jego biznes. Rumfoord pokazuje też Constantowi zdjęcie skończenie pięknych Syren z Tytana (księżyca Saturna).
     
    Następnie akcja się przenosi na Marsa. Centralna część książki to opis perypetii niejakiego Wuja. Jest on jednym z członków armii Marsa, wymierzonej na podbój Ziemi. Nieposłuszni żołnierze mają anteny w głowie, za pomocą których przełożeni sterują nimi. Wujo morduje na rozkaz swojego przyjaciela. Przed morderstwem dostaje on informację o tym, żeby zajrzał pod kamień w wyznaczonym miejscu. Wujo po wszystkim odnajduje dziennik. Okazało się, że spisywał tam wszystko czego się dowiedział i chował dziennik w jedno ustalone miejsce. Wszystko po to, aby uchronić się przez resetami pamięci, którym zostawali poddawani nieposłuszni. Wujo wierzy swoim zapiskom i zbiera się do ucieczki z Marsa, ale chce zabrać ze sobą swoja dawną kobietę i dzieciaka, który posiada blaszkę - talizman, dzięki któremu jak wierzy, otrzymuje moc. 
     
    Okazuje się, że siłom Marsa i całej jego cywilizacji przewodzi Winston Rumfoord. Wujo porywa statek kosmiczny i dezerteruje wraz z jego przełożonym Boazem. Nie udaje się zabrać rodzinki, choć podjął próby. Wojska Marsa ruszają z inwazją na Ziemię. Wujo z Boazem trafiają na Merkurego gdzie poddani są tułaczce niczym mityczny Odyseusz. Inwazja marsjańska rozbija się niemal całkowicie o zjednoczone ziemskie siły. Akcja wygląda żałośnie, Marsjanie ulegają całkowitej zagładzie, a straty ludzkie są znikome. 
     
    Następnie dowiadujemy się, że Rumfoord poświęcił 100 tyś. Marsjan w celu zjednoczenia Ziemian przeciwko jednemu, obcemu wrogowi. Inwazja jest pretekstem do przedefiniowania życia religijnego oraz społecznego i politycznego. Zaprowadza swoiste New World Order. Zaczyna się kult Boga Całkowicie Obojętnego. Bóg jest i tyle. Ma wszystko w dupie. Rumfoord obiecuje "mesjasza" - tułacza z kosmosu. Wujo wraca na Ziemię i się okazuje, że jest tym właśnie mesjaszem. Rumfoord się materializuje, spotykają się wszyscy - Wujo, który jak się okazuje jest Malachim Constantem, żona Constanta i wcześniej Rumfoorda, a także mały bad boy - Chrono. Rumfoord zły, ale wiedzący, że fatum nie oszuka, znający wydarzenia z przyszłości, odsyła Constanta ze swoją żoną Beatrycze i synem Chrono na karny pobyt na Tytanie.
     
    Cała trójka dalej bytuje sobie dalej na Tytanie. Poznajemy Salo - starego robota, który od setek tysięcy lat czeka na część zapasową do siebie samego z odległej Tralfamadorii. Okazuje się, że częścią jest amulet Chrona. Salo był przyjacielem Rumfoorda i razem sobie z Tytana patrzyli na Ziemian przez całą ich historię. Rumfoord ginie. Salo wpada w szał i rozbiera sam siebie na części. Malachiemu Constantowi udaje się go poskładać dopiero pod koniec swojego ludzkiego życia. 
    Wątek z Salo jest o tyle ciekawy, że podróżował on, aby przekazać mega ważną wiadomość na bardzo odległy kraniec Wszechświata. Wiadomość była tajna. Rumfoord cały czas pragnął poznać wiadomość. Nie udaje mu się to. 
     
    Salo bardzo żałuje, że Rumfoord nie poznał wiadomości. Brzmiała ona "Wszystkiego najlepszego". Rumfoord ciągle dążył do poznania dwóch trywialnych słów.
     
    Podsumowując, wydaje mi się że całe nasze życie takie jest. Dążymy do czegoś absurdalnego, gonimy za czymś w naszych oczach wielkim. Tworzymy wyobrażenia nacechowane wspaniałymi emocjami, ale są one zwykłą bańką mydlaną na wietrze. Po wszystkim okazuje się, że to czego pragnęliśmy jest... niczym. Jak drogie ciuchy na wojnie, albo pieniądze w czasie zarazy tak aktualnej teraz. Zupełnie jak monolit z "2001: Odyseja kosmiczna". Wszystko jest tak nie istotne, a widzimy to dopiero z odległości czasu i przestrzeni.
     
    Patrząc na Ziemię z Tytana, jest ona taka mała. Taka nic nieznacząca... 
  3. Carl93m
    Generał w labiryncie to pierwsza pozycja spod pióra Gabriela García Márqueza jaką miałem okazję przeczytać. Przeczytać z lekką przyjemnością.
    Marquez pisze o El Libertador, czyli Simónie Bolívar, generale, który wyzwolił spod hiszpańskiej jurysdykcji Amerykę południową. 
     
    Jako historyk z wykształcenia muszę jednak przyznać, że nie znam się na dziejach kontynenty amerykańskiego, a zwłaszcza jego południowej części. Zdecydowałem, że przeczytam tę książkę nie dla wiedzy, refleksji, wartości historycznej, lecz raczej dla relaksu i obcowania z kulturą. I dobrze, że tak założyłem, bo inaczej bym się zawiódł i w gruncie rzeczy czuję lekki zawód, bo spodziewałem się zupełnie innej treści po pierwszych kilku godzinach lektury.
     
    Masa nazwisk, nazw własnych miejscowości i zwyczajów utrudnia czytanie, do tego gubiłem się w wątkach pobocznych, których faktycznie nie było, ale wątkami nazywam w tym kontekście otoczkę, która dotyczy bohatera głównego, ale nie jest związana z głównym przepływem akcji. Akcja jest linearna i prosta.
     
    Dlaczego się zawiodłem?
    Ponieważ książka rozpaliła moją ciekawość, a na koniec okazało się, że nie jest celem autora odpowiadać na filozoficznie postawione pytanie. Sam tytuł sugeruje, że bohater książki - generał (w domyśle Bolivar), czuje się uwięziony w jakiejś pułapce duchowo psychicznej, z której w żaden sposób nie potrafi znaleźć wyjścia, nie potrafi nawet zrozumieć czym jest istota tegoż labiryntu, czy jest nim sytuacja w jakiej się znalazł czy też samo życie jako takie.
    Spodziewałem się filozoficznego rozmyślania na temat życia, polityki, filozofii.
     
    Przez całą akcję książki generał zmaga się z gruźlicą, której medycy nie potrafią wyleczyć i choroba nieuchronnie generała popycha w kierunku śmierci. Umiera w towarzystwie wojskowych, swoich kompanów z czasów wojny jak i z kilkoma ludźmi z Europy. Zdrowie generała się stale pogarsza. Na sam koniec, generał wypowiada swoje ostatnie słowa: "Jak ja wyjdę z tego labiryntu?". 
     
    Uwielbiam kilka chwil po ukończeniu lektury książki, kiedy jestem zdumiony i jeszcze przez dłuższą chwilę nie mogę podnieść się fotela, myśląc o tym co książką autor rozpoczął. w tej pozycji tego nie dostałem.
     
    Książka o rozsypywaniu się imperium, które generał tworzył, książka o niestałości, książka o zwyczajnym umieraniu, przedstawiona w dość zwyczajny sposób. 
     
    Jakkolwiek brutalnie to zabrzmi - nic nadzwyczajnego. 
    Hej.
  4. Carl93m
    Wiele wyszukanych i odpowiednich słów ginie, przepada wraz z kolejnymi pokoleniami. Jak facet jest gruby to nikt wprost mu tego nie powie. 
       - Przegrywasz w wyścigach gokartów, bo jesteś gruby i twój sprzęt wolno jedzie
    Potem przyszła moda na słowo "puszysty". Jak miś. Albo serek Almette. Albo jak moje włosy 10 lat temu. Mówię wam, to było coś, burza długich puszystych włosów.
    Kiedyś jak nie chciano kogoś obrazić, mówiono "korpulentny mężczyzna".
    Ale nie uważam, że język polski ubożeje, bo pojawia się moc innych słów jak "hajs", "sex", "jaranie", "dziara", "ermaxy", "sztos", "kminić".
     
    Dzisiaj doczytałem książkę Kurta Vonneguta Śniadanie mistrzów, czyli żegnaj czarny poniedziałku i szczerze powiedziawszy zamieszał mi w głowie.
    Tego autora nie znałem, ale zacząłem poznawać jego twórczość od tej pozycji, a celem tego poznania jest powiedzieć "sprawdzam" postmodernizmowi i całemu nurtowi krytyki Ancien régime.
    Do dziś dnia pozostaję zakutym, katolickim łbem z pogardą patrzącym na feministki z fioletowymi włosami, marzącymi nocami o gang bangu, ale zbyt słabe by odstawić jedzenie, wyćwiczyć swoje ciało i zacząć się podobać mężczyznom. 
    Feministka swoje lenistwo i nieudolność usprawiedliwia patriarchalnym uciskiem przez mężczyzn.
    Stulejarze, spermiarze (czyli za pewne spora część naszego forum) uzasadniają swój brak kopulacji materialnym rządzom kobiet. W głębi serca pragną kobiet, pragną aby jakaś została ich królową, dzięki czemu mogliby zamieszkać w komnatach jej zamku i służyć im na zawsze. To są szarzy rycerze, nowa rasa. Na swoją białą zbroję zarzucili czarną pelerynę pogardy i nienawiści, ale jednak pelerynka jest cienka i prześwituje.
    Chcę poznać tą lewicową stronę świata, która nie może się pogodzić z fiskalizmem kościoła, pedofilią księży i brakiem możliwości usuwania płodów na żądanie. Co do homoseksualistów, to jak już będę miał swój dom to będę przygotowywał obiad i zapraszam kilkunastu na wspólny posiłek. 
     
    Ale nie o fioletogłowych mowa. 
    Ogólnie książka mnie nie powaliła swoim flow niestety. Kolejna książka z pospolitego cyklu "Czy bóg istnieje?" i "jaki jest życia?". Kiedyś w dzieciństwie nałapaliśmy z bratem małych koników polnych i zamykaliśmy je w akwarium. Ciekawe co by myślał konik polny gdyby był inteligenty. Musiałby zadać pytania: "Kim jest ten, który nas więzi?", "Dlaczego nas uwięził?". O tyle koniki polne miałyby przewagę nad nami, że widziałyby na własne oczy, że jakaś włochata macka z pięcioma wyrostkami ich wrzuciła do przeźroczystej klatki. Ja nie wiem kto mnie wepchnął w 1993 roku do łona kobiety, dlaczego akurat mnie wepchnął mężczyzną i dlaczego w Polsce.
     
    Vonnegut wspomina przykład życia drożdży. Drożdże według niego konsumują cukier i wydalają odchody. Potem taka kolonia drożdży żre tyle, że ginie we własnej kupie. Tak powstaje alkohol, który cieszy podniebienia milionów ludzi na Ziemi. Drożdże jak zobaczą stosunkowo dużą porcję cukru, to już po nich. Ale jakże wielkiego, wartościowego dzieła dokonują, dzięki czemu możemy wypić Dom Pérignon (nigdy nie piłem, ale wymieniam ten ekskluzywny szampan, dla podniosłości tekstu. Za zwyczaj piję Perłę chmielową). Oby tylko się nie okazało, że my jesteśmy na końcu tego łańcucha pokarmowego. Fajnie byłoby się czemuś przysłużyć. Drożdże nie muszą wiedzieć, że robią dobrego szampana. 
     
    Przez całą treść książki przetacza się wiele wątków, wątki się mieszają, nakładają, ale linia czasu jest prosta i zmierza do spotkania dwóch głównych bohaterów - bogatego biznesmena i pisarza-grafowana SF. Szczerze - nie potrafię się wczuć i wyciągać drobnych, subtelnych wskazówek autora (miałem z jęz. polskiego same dwóje na okrągło). Zawsze na lekcjach z literatury miałem swoje własne interpretacje, którymi bałem się dzielić. Nie miałem za grosz odwagi i pewności siebie, żeby powiedzieć: "Ty idiotko, stawiasz mi pałę, a Gombrowicz ma z Ciebie bekę, bo z tamtego świata patrzy i nie może się nadziwić jak to możliwe, że na lekcjach w szkole analizują takiego gniota. I to jeszcze ynterpretują to. Koń by się uśmiał". Dlatego też nie wiem o co tak naprawdę Vonnegutowi chodziło w tej powieści, a gdyby nie wskazówki na obwolucie "Satyra na amerykańskie społeczeństwo..." to za diabły bym się tego nie domyślił. 
     
    Ostatnie słowa wypowiedziane po trzykroć przez Kilgore Trouta, ponoć alter ego Vonneguta brzmią: "Daj mi młodość". Autor miał w czasie wydania książki 51 lat. Słowa są wypowiadane po tym jak bohater dowiedział się, że jest tylko wymysłem Vonneguta. Że żyje tylko i wyłącznie w wyobraźni jednego z sześciu miliardów umysłu. Gość dowiedział się, że jest tylko projekcją wyobraźni, a młodości mu się zachciało? To mi utkwiło w głowie i mnie dzisiaj ta myśl prześladuje. Nie chciał wiedzieć "dlaczego?", "po co to wszystko"?
     
    Ekranizacja powieści o tym samym tytule z 1999 roku pokazuje w ostatniej scenie, że Trout tą młodość dostaje.
  5. Carl93m
    Już niemal trzy miesiące upłynęły od nagrania tej audycji przez Marka.
    Audycja dla mnie wzruszająca, wybijająca się ponad inne. Trafiająca w samo sedno problemu. Słuchając ten kawał nagrania mam wrażenie, jakby autor strzelał z kałacha, a trafiał z odległości 100m w ucho igielne. Taka jest precyzja rad autora w stosunku do mnie.
     
    Kiedy audycja ukazała się na YouTubie, rwałem ten winogron w niemocy i w obrzydzeniu, bezsilny, zupełnie jakbym miał u szyi kamień młyński. Minęło już trochę czasu.
    Chciałem nauczyć się programować tylko i wyłącznie dla pewnego zawodu i sporych pieniędzy. Nie będę czarował.
     
    Uczyłem się cały październik zupełnych podstaw, kiedy powstała audycja, nie wiedziałem nawet, że istnieje coś takiego jak zmienna w programowaniu, a na pytanie kolegów w jakim języku chciałbym zacząć programować odpowiadałem na ślepo: "Hmmm, python, może C++...", na ślepo, bo tylko te języki znałem z nazwy i nie chciałem się kompromitować, że jestem kompletnym ignorantem. Nie wiedziałem kompletnie nic.
    Wybrałem Javę. Spodobało mi się w niej możliwość uruchamiania na wielu OSach, bardzo rozbudowana dokumentacja i szerokie możliwości rozwoju, a także dużo ofert pracy. Javę polecił mi kolega.
    I tak na bezrobociu po studiach skonfigurowałem IDE, zakupiłem prawie półmetrowy stosik książek (słusznie lub nie... lubię książki i nie uważam tych 500zł za stracone pieniądze), usiadłem sobie i zacząłem dłubać. Cały październik dłubałem dosłownie w konsolowych podstawach.
    Nadszedł czas, że byłem mega sfrustrowany, bo w nadziei, że w końcu będzie widać jakieś efekty, książka oferowała ciągle nowe rozdziały (przynajmniej tak uważałem) niepotrzebnych treści.
    Byłem sfrustrowany. Chciałem już pisać programy, małe gierki, jakieś aplikacje z interfejsem użytkownika, a tkwiłem ciągle w podstawach podstaw.
     
    O teraz lambdy! A potem wyjątki... to już na pewno będzie konkretne programowanie! Już stworzę na pewno coś fajnego.
    Szybko okazało się to ciągle nie to. Byłem sfrustrowany i najzwyczajniej w świecie nie cierpiałem programowania. Naukę zacząłem odkładać, ale nigdy nawet na jeden dzień nie zrezygnowałem.
    Wiedziałem, że to jest coś innego, że to inne wyzwanie niż dotychczasowe, gdzieś czuję, że to moja jakaś nie określona bliżej misja.
     
    Jan Paweł II mówił: "... każdy ma swoje własne Westerplatte..." i ja uważasz, że to moje Westerplatte nadeszło, że teraz jest czas, aby obronić moje marzenie. Obronić przed rodzicami, którzy chwalą tych, którzy przeszli zawodówkę i wzięli się ochoczo do pracy (to świetnie, ale irytuje mnie przekręcanie kota ogonem, że to ja ten "książkowy" chłopak jestem zły).
    Obśmiewany za zakup książek. Jak oświadczyłem, że dalej programować, to słyszę opinię, że nic z tego nie będzie, że nawet te książki i wykupione kursy video są stratą pieniędzy itd.
    Tak to jest moje Westerplatte. Patrzą na mnie jak na clowna, próżniaka, który mami rodziców, że zdobędzie pracę w IT.
    Pancernik wroga ostrzeliwuje moje cele, które muszę obronić za wszelką cenę. Nie ma odwrotu.
     
    Długo się przymuszałem, robiłem to na prawdę na siłę, Bracia z forum to wiedzą, bo uciekałem się do nich wiele razy o pomoc, którą otrzymałem.
     
    Nadszedł w końcu moment jak już przebrnąłem przez puste, czcze i nudne przykłady, a teraz dziękuję sobie, że się przymusiłem i nie odpuściłem, ale przerobiłem solidnie podstawy składni, budowy języka. Dużo czytałem, poznałem w pewnym stopniu otoczkę programowania, co i jak, co jest po co itd.
    Teraz potrafię programować proste aplikacje, opanowuję świetną JavaFX, przerobiłem podstawy, znam GITa, korzystam (mam nadzieję) biegle z IDE, Mavena, i rozwijam się dalej. Dalszy etap, stacja docelowa to programowanie aplikacji webowych: Spring, JavaEE itd. I teraz już jest o wiele lepiej.
    Znalazłem w tym co robię jakąś satysfakcję, nie będę programowania na wyrost nazywał pasją, bo chyba jeszcze tak nie jest, ale jak już zacząłem robić swoje aplikacje i zobaczyłem efekt swojej pracy to poczułem się jak ten chłopak z "Karate Kid". Robić on ciągle jakieś czynności nie związane ze sztuką walki, aż nagle nadszedł moment, w którym się zdziwił, a zasiane ziarno wydało plon.
     
    Po prostu jestem niecierpliwy, a właśnie cierpliwości i niezłomności uczę się cały czas. I oby tylko ciągle do przodu.
     
    Pozdrawiam serdecznie!
    Jestem wdzięczny za pomoc.
     
  6. Carl93m
    Jakieś kilka tygodni temu we wrześniu '17 pojawiła się audycja w Radio Samiec o tym jak inni podcinają nam skrzydła oraz o tym, że o swoje marzenia trzeba walczyć ze wszystkich sił... zawsze.
     
    Ukończyłem studia na kierunku historia i mogę powiedzieć szczerze, że moja sytuacja na rynku pracy jest żenująca. Ktoś może powiedzieć:
     
    - To co, dopiero teraz po skończeniu studiów się o tym dowiedziałeś, że będziesz bezrobotnym próżniakiem?
     
    To prawda byłem leniem. Byłem chłopakiem, który myślał:
     
    - Hmmm... pójdę poopierladam się 5 lat, a potem to jakoś będzie...
     
    Zawsze broniłem siebie jako humanisty. Na zarzuty mówiące o mojej nieprzydatności dla rynku pracy i gospodarki próbowałem się bronić odpowiadając, że człowiek zawsze powinien kierować się pasją, a pieniądze to nie wszystko. Teraz jak już skończyłem studia życie mnie szybko pstryknęło w nos. Zdałem sobie sprawę z tego, że kiedy przez 5 lat studiów inni ciężko pracowali, ja pierdziałem w stołek i piłem piwo za publiczne pieniądze (patrz stypendium). Uważam, że studia nie poszły całkowicie na marne, bo stałem się człowiekiem mądrym i oczytanym. Wiele rzeczy potrafię zrozumieć, potrafię rozumieć otaczający mnie świat (w granicach percepcyjnych możliwości). Zawsze jednak miałem kompleks niższości wobec studentów medycyny czy politechniki związany z moją bezużytecznością dla naszej gospodarki.
     
    Pod wpływem rozważań Krzysztofa Karonia czy Marka Kotońskiego zdałem sobie sprawę z tego, że NIGDY nic nie przyjdzie mi za darmo. Obejrzałem kilka filmików z kanału YT Samuraj programowania i postanowiłem, że podobnie jak Pan prowadzący ten kanał, obiorę ścieżkę programisty. Bardzo pomogli mi także Bracia z tego forum. Od 1,5 tygodnia uczę się w domu trudnego (jak mówią doświadczeni) języka obiektowego Java. Niespodziewanie okazało się, że z każdym dniem wciąga mnie to coraz bardziej. Za jakiś czas wybieram się na kurs wprowadzający do zawodu testera oprogramowania. Po raz pierwszy w życiu nie marzę o posiadłościach na Majorce, o pięknych paniach i sportowych samochodach, ale o konkretnej rzeczy. Chcę się nauczyć programować tak, abym posiadał umiejętność, która wniesie coś do społeczeństwa i nie być więcej etatowym opierdalaczem i przejadaczem pieniędzy państwowych oraz tych zarobionych przez moich rodziców. Wobec państwa i rodziców mam dług moralny i materialny, który chcę spłacić. Chcę też żyć godnie. Dlatego to wszystko. Nie chcę być dłużej biednym zasrańcem poniewieranym przez Januszy. Za jakiś czas zbuduję siebie, zarobię pieniądze i pokażę Januszom na co mnie stać. Jestem gotowy na katorżniczą, bardzo ciężką pracę po to, aby odkupić się w oczach ludzi, a także w swoich własnych.
     
    Jak mi idzie?
    Myślę, że w porządku, chyba tak normalnie. Nie sądzę, że mam do tego jakiś talent czy predyspozycje, ale mam pewność, że przy odpowiednim nakładzie starań, zrozumiem wszystko.
     
     
    Nic nie jest trudne, jeśli podzieli się to na etapy...
                                             Parafraza Henry'ego Forda 
     
     
  7. Carl93m
    Jestem w trakcie lektury Greka Zorby, Nikosa Kazantzakisa. Już przed ukończeniem czytania pierwszej setki stron zapaliła mi się w głowie lampka, która przywołała na myśl moje wewnętrzne dysputy o prostocie i "skomplikowaniu", o których można przeczytać w moich postach na forum lub w poprzednim wpisie na blogu.
     
    "... pozbyć się swoich metafizycznych niepokojów, uwolnić duszę od próżnego lęku.
    (...) nawiązać bezpośredni, głęboki kontakt z ludźmi."
     
    Cyt. N. Kazantzakis, Grek Zorba, Warszawa 2009, s. 76.
     
    Cytat jest słowami bohatera książki, który tak określił swoje cele pobytu w śródziemnomorskiej, kreteńskiej miejscowości. Uderzyło mnie podobieństwo między nim, a mną. On tak jak ja skrobał sobie nieudolnie swoje literackie gryzmoły. Zupełnie jakby moje poprzednie wcielenie A jeśli to prawda i problem się ciągnie...
    W każdym razie mój cel jest taki sam. Nękają mnie ciągle jakieś żenujące problemiki, który stale irytują i blokują przed normalnym życiem. Brak odwagi bycia sobą jest przyczyną tego stanu. Jestem o tym przekonany. Jedno pytanie rodzi następne, a problem rodzi kolejne pięć problemów i tak dalej. To jak walka z hydrą, której na miejsce ściętej głowy wyrastają coraz to nowe. Piękne odniesienie do antycznej kultury greckiej, dziękuję o starożytni mędrcy.
     
    Właśnie a propos mędrców. Im więcej się uczę, im więcej dowiaduję o świecie tym czuję się głupszy i żałośniejszy niż wcześniej. Stale w wiedzy posuwam się do przodu. Wiedza przynosi mi cierpienie, nie mówiąc o moim schorowanym ego, które jak tak kurewsko nienasycone, że boli jak cholera. Czytam jedną książkę, następną i następną... chcę być znawcą historii, filozofii, mam ambicje doskonale orientować się w historii literatury i znać wybitnych autorów, do tego muzyka, sztuka... chciałbym coś pisać, podwyższyć swój poziom angielskiego i nauczyć się francuskiego. Do tego chcę nauczyć się programowania. A potem pojawia się myśl, że zaraz umrę i nie zrealizuję moich planów. A następnie pojawia się kolejna myśl, że jeszcze trzeba się ożenić, mieć dzieci i zarabiać! Trzeba znaleźć źródło dochodu. Osho mówi, że to choroba ego. Wierzę mu i praktykuję ostatnio, przyglądanie się moim myślom, które prowadzą do paradoksów i chorych rozwiązań. Obserwuję te myśli i się śmieję z siebie samego... Musiałbym żyć co najmniej 300 lat, żeby zrealizować moje plany biorąc pod uwagę, że szczególnie inteligentny, ani zdolny nie jestem.
     
    Tytułowy bohater udaje się ze swoim szefem na ucztę do miejscowego wójta. "Szef" czyli uczony przybysz z wielkiego świata dostrzega zabobon, prostolinijność i ślepą wiarę prostego człowieka - wójta, który ponoć nigdy nie wyjeżdżał ze swojej miejscowości mimo, że był już w wieku starczym. Następnie "uczuny" zastanawia się jak oświecić ciemnotę. Zorba nakazuje mu, żeby zostawił ich w spokoju. Ci "ciemni" ludzie są przekonani o swojej wielkiej mądrości i wartości. Są pewni, że robią dobrze. Po co im wprowadzać emancypację kobiet, pracę u podstaw i edukację, skoro są szczęśliwi?
     
    Pod wpływem tego zastanawiam się czy wiedza, zachodnie obycie, cywilizowanie itd. to nie jest po prostu rak, który toczy organizm ludzi, których ego zostało napompowane do granic możliwości przez ich rodziców, społeczeństwo i otoczenie. Afrykańskie plemiona czy jakiekolwiek inne nie mają dążeń tak zwanych u nas "wyższych" i są szczęśliwi w swojej nieświadomości. U nas społeczeństwo zewsząd mówi: bądź taki, siaki, owaki itd. Jak w piosence Maleńczuka, "Synu...". I ciśniesz na potęgę, robisz pieniądze, lecisz, nakurwiasz masę hajsu, wyciskasz życie do ostatniej kropli. I ciągle mało, mało i mało. Horyzont się oddala i ucieka, a ty gonisz. Zapierdalasz za własnym ogonem.
     
    Nie ma odwrotu. Jak już zerwałeś zakazany owoc wiedzy, nie możesz po prostu odciąć się od wszystkiego. Teraz jak wyjadę do jakiejś Tanzanii i tam zamieszkam to i tak nie będę szczęśliwy, bo zawsze będę rozmyślał o tym, co mają inni w kraju, a ja tutaj zmarnowałem życie.
     
    Coraz bardziej rozumiem, że karmicznie, albo i nie, ale jestem skazany na nieszczęście. Jestem predystynowany do bycia nieszczęśliwym człowiekiem. Jedynym ratunkiem byłoby uśmiercenie mojego ego, zagłodzenie go, niedostarczanie mu wartości odżywczych, aby padło z wycieńczenia. Tylko, że nie wiem jak to się robi. Może wyjazd w Bieszczady i zaszycie się w lesie na zawsze byłoby dobrym sposobem?
     
    Ego pcha świat do przodu, sprawia, że cywilizacje rozkwitają. Sprawia też, że upadasz pod jego ciężarem i nie możesz go dalej nieść. Mój krzyż jest zbyt ciężki, abym mógł go dźwigać.
     
  8. Carl93m
    Każdy chce wygrać życie, tak i ja też.
    Jestem początkującym podróżnikiem po historii filozofii i dość pobieżnie wchodzę w myśl poszczególnych autorów. Gnębi mnie mnóstwo różnych rzeczy (czego wyraz dałem na forum), ale sprowadza się to wszystko do tego jak wygrać życie, albo co najmniej jak go nie przegrać. Problem ten wypływa chyba z mojego niskiego poczucia wartości w sferze realnego świata pieniędzy, materializmu, związków międzyludzkich i wszystkiego co na zewnątrz. Jednak w sferze wrażliwości, potencjału do nabywania mądrości, słowem - świata wewnętrznego, uważam się za ubermench.
     
    Jaka jest prawda ostateczna, jak żyć? Jaką filozofię przyjąć i się nią kierować?
    Nie wiem. Przekonuje mnie niemal każda z wielkich filozofii tego świata, każda czymś urzeka, każda ma swoje wady i zalety, każda jest... nieprawdziwa. Skoro jest tyle różnych poglądów na dany temat żadnego nie wolno uznać za prawdę. A może tu właśnie wkracza relatywizm wszechrzeczy głoszony przez nurt dekonstrukcyjny? Może każda z filozofii jest prawdziwa i jednocześnie każda jest fałszywa? Może właśnie przedmiot moich rozmyślań jest czymś na kształt "mechaniki" kwantowej? Przecież skoro ruch cząsteczek jest przypadkowy, no to nie ma żadnej mechaniki tylko raczej przypadkowość kwantowa. Czy tak właśnie jest z życiem ludzkim?
     
    Dzisiaj zachwyciłem się filozofią Pico della Mirandoli, który mówił o tym, że człowiek nie jest naturalny, że nie ma żadnych atrybutów oprócz swojej wolności i inicjatywy kreatywności. Zwierzęta są czymś, ukształtowane z góry, a człowiek przychodzi na świat z niczym. Sam kreuje siebie i bierze udział w kreowaniu historii. Kompletne zaprzeczenie powiedzenia z Zemsty Fredry, "Niech się dzieje wola nieba, z nią się zawsze zgadzać trzeba...". Uwierzyłem Mirandoli na kilka minut. Poszedłem na dwór gdzie rodzinka grillowała. Usiadłem z nimi na chwilę i się zażenowałem... Oni nad niczym się nie zastanawiali, wszystko mieli gdzieś. Beztroska balanga z disco polo w tle, po prostu sielanka. (Nie uważam, że disco polo jest złe, wszystko czemuś służy, ale niektórzy tylko tym żyją. Nie jestem hejterem prostych ludzi). Wróciłem do domu i zdałem sobie sprawę jak bardzo drążenie tematu sensu życia wtrąca mnie w cierpienie. Wiedza jest radością i ulgą w cierpieniu. Wiedza przyczyniła się do wykorzenienia różnych chorób, do poprawienia jakości życia człowieka, do rozwoju technologicznego, do ulżenia w ciężkiej pracy ludzkiej. Zatem dlaczego drenowanie na wskroś filozofii tak bardzo boli? Przyprawia o łzy. Odpowiedź na to pytanie daje Osho w książce Księga ego. Może wszystkie dążenia, nakłaniające człowieka przez jakąś bliżej nieokreśloną siłę zewnętrzną są wytworem ego, które karmione, rozrasta się jak hydra. Ego jest złe. Przez nie nigdy nie zaznamy szczęścia. Osiągniesz marzenia, będziesz dążył do coraz nowych osiągnięć, ale nigdy nie spoczniesz na laurach, nigdy się nie poczujesz zadowolony, horyzont szczęścia będzie się stale oddalał, a ty go będziesz gonić. To syzyfowa praca, walka z wiatrakami. Może właśnie cała filozofia taka jest? Może właśnie ktoś nas tu zrzucił na ziemię z określonym celem, albo brakiem celu? Może celowo ukrył przed nami ostateczną prawdę i bawi się nami jak z kotem za pomocą kłębka nici? Może trzeba odstawić pokusę schwytania kłębka i olać ten krnąbrny byt...
     
    Nie ma jednej prawdy. Wszystko jest względne. Zycie jest chaosem czy uporządkowanym, arystotelesowskim ładem? Nie wiem.
    Jestem na pewno bardziej humanistą niż wyznawcą starych kosmologicznych poglądów na świat. Niedawno jeden z profesorów historii z Poznania powiedział na konferencji: "Jak wszystko jest uporządkowane i każdy zna swoje miejsce, no to jest ład, porządek i spokój". Po tych słowach się zdołowałem. Siedziałem wśród kadry naukowej, ja. Chłopak z fabryki, który ma jeszcze łapy w szpachli. Chłopak, który nie może poszczycić się korzeniami rodzinnymi, który nie zna historii swojej rodziny, bo nie była kultywowana na pewno ze względu na brak żadnych dokonań. Chłopak, który zawiódł poniekąd swoich rodziców. Oni mówili: ucz się, a będziesz chodził w garniturze do pracy i żył długo, lekko i przyjemnie. (Uczyłem się jako tako, po 20. roku życia dopiero dopadł mnie szał nauki). Wiem kto to Platon, znam się na literaturze, kocham kino, uwielbiam i znam historię muzyki, ćwiczę boks tajski, orientuję się w polityce, skończyłem historię, przeczytałem masę książek, interesuję się przestrzenią kosmiczną i genezą powstania wszechświata, próbuję się uczyć programowania, grywam na gitarze... i nadal muszę ponosić ciężar myśli, że oni są lepsi. Że lepszy jest brat jeden z drugim, który kupił sobie samochód za 10 tys., bo pracował w Niemczech... Zawiodłem rodziców, ale nie powiedzieli mi, że mam się uczyć na lekarza, albo architekta. Zostałem wiejskim mędrkiem, którego nawet nikt nie posłucha w moim środowisku, bo jak bąknę coś o Heideggerze, Chopinie, Stalinie, Napoleonie, albo o tym, że wbrew ich woli nie wolno tak po prostu wybić "osadników", imigrantów z Calais to każą mi się pukać w głowę. Jestem po cichu skazywany na ostracyzm w społeczności mojej rodziny, a zamknięty w pokoiku, odpoczywając przed jutrzejszym dniem (na 6 do roboty), nie mam okazji z nikim wymienić się moimi troskami.
    Nie ma chaosu, nie ma porządku. Nie ma zła i nie ma dobra. Wszystko jest zależne od "matrycy" jaką stanowi uwarunkowanie kulturowe i tyle. Według wyrytych wzorców postrzegamy świat i już. Nie ma na to rady, nie ma możliwości wyłamanie się z tej struktury. Jesteśmy kropelką pary wodnej, która uwięziona jest w masie zwanej chmurą. Jak wygląda ta chmura? Nie można tego powiedzieć, bo, aby to dostrzec, trzeba by było wyjść poza masę, poza chmurę, oddalić się i zaobserwować wszystko z dużego dystansu. Wtedy byłoby: WOW! To ja tam byłem? To ja byłem cząstką tego całego ładu? Ale przecież każda z tych cząstek porusza się i "myśli", że żyje w chaosie... To fakt, kwanty też istnieją w chaosie, ale do pewnego momentu. Chaos jest ograniczony przez ład jakichś wyższych praw. Elektron może swobodnie, w nieokreślony sposób się zachowywać, ale nie może zrobić nic poza tym. Ogranicza go ład. Chaos tworzy ład. Ład okiełznuje chaos jak zrywnego rumaka. Wszystko na tym świecie jest walką. Dobro przepycha się ze złem, a chaos z uporządkowaniem.
     
    Zatem może się nie martwić i zakończyć swoje rozmyślanie? Może rzucić się w wir beztroskiego hedonizmu i bawić się jak w chocholim tańcu razem z moją rodziną? Tylko jest problem, że chyba bym nie umiał.
     
    Profesor powiedział, że każdy ma swoje miejsce na świecie, powtórzył ideologię szkoły platońskiej, a mnie przeraził. Może moje miejsce jest właśnie tu, w małej mieścinie, niekoniecznie w biedzie, ale daleko od dobrego poziomu życia, wśród prostych ludzi, żyjących od weekendu do weekendu, spędzających czas na piciu alkoholu i zabawach? Jeśli celem życia jest szczęście no to przegrałem, a wygrali prostolinijni, ci którzy sobie piją przy sobocie i się cieszą. Ja przegrałem. Ale może celem życiowym jest mądrość i próba dążenia, dłubania i próbowania rozwikłania zagadki istnienia. Wtedy ja wygram. A może po prostu sarmackie "dzisiaj żyjem, jutro zgnijem..." jest najwłaściwsze? Wtedy nie wygrywa nikt. Ani ja, który cierpi, jest nieszczęśliwy, ani ci, którzy dymają laski setkami i imprezują. Śmierć wszystko zabierze, a mi będzie łatwiej ze śmiercią się pogodzić niż im wszystkim, którzy zaznali za życia tej całej obfitości.
     
    @Stulejman Wspaniały tyle o tym mówił... tyle o tym jakie niedole cierpiał za młodu. I ja też tak mam tylko materialnie jest lepiej. No i czy karma wraca... Zobaczymy czy będzie nagroda za dociekania i cierpienia. Zaszczuty za młodu, wyzuty z odwagi. Sprowadzony do rangi niczego. Jestem wyrzutkiem, niechcianym brzydkim kaczątkiem (tu nawet dosłownie).
    Mam zamiar dalej rozwinąć tą moją chłopsko-rozumową myśl, choć z góry jest ona skazana na brak rozwiązania problemu. I to jest właśnie mój dramat...
  9. Carl93m
    Ponad tydzień temu poszedłem do fryzjera, aby ściąć włosy. Od dziesięciu lat nosiłem zawsze dłuższe włosy, przez ostatni rok modnie strzygłem tylko boki, tak że góra zostawała długa. Zapuszczałem sobie lwią grzywę. Trenuję sztuki walki i w trakcie czytania biografii słynnego boksera naszła mnie pokusa, że zetnę się niemal na łyso, tak aby dodać sobie bardziej agresywnego i poważnego wyglądu. Podczas siedzenia na fotelu młodej, atrakcyjnej fryzjerki trochę myślałem o tym jakby to było ją zerżnąć jednak moje odbicie w lustrze mówiło mi natarczywie: „Ale jesteś pasztetem… Ta fryzjerka musi być wkurwiona samym faktem, że strzyże takiego gościa jak ty…”. Było już po wszystkim. Straciłem włosy, które teraz będę musiał pół roku zapuszczać. Wiedziałem, że jak będę niemal łysy to mogę zapomnieć o poszukiwaniu dziewczyny. Zobaczyłem bladego łysola o okrągłej głowie, odstających uszach, krzywym nosie i pizdowatym, rzadkim zaroście.  Do tego jak wstałem z fotela znalazłem się obok jakiegoś mężczyzny. Przy nim dodałem sobie do mojego obrazu: jestem niski, chudy i nie zawsze chodzę wyprostowany, a jeśli już to śmierdzi to pozerstwem na kilometr. Jeszcze te moje krzywe zęby.
    Już dawno dręczyły mnie myśli pod tytułem: „Czy ktoś taki jak ja zasługuje na miłość?”. Nie jestem do dzisiaj pewien czy znajdę kiedykolwiek jakąś kobietę. Może powinienem sobie poszukać brzydkiej dziewczyny, tylko skoro mi się nie będzie podobać to jak ja mam jej mówić komplementy, a po drugie nie chcę być z kobietą, która mi się nie podoba. Niektóre kobiety uważane za brzydkie czasem mi się podobają więc tutaj upatruję nadziei. Na dodatek mam 24 lata, niewielkie doświadczenie w relacjach damsko – męskich i przyszła mnie siostra cioteczna w moim wieku zaprosić na swoje wesele. No spoko… znowu się zacznie: „Chłopaku, może byś sobie w końcu kogoś znalazł? Znajdź dziewczynę, zobacz twoi rówieśnicy się już żenią”. Nie uważam, że to złe gadanie. Myślę, że nie jestem nie szczęśliwym chłopakiem, depresja mi już parę miesięcy temu przeszła, ale wciąż zamartwiam się własnym wyglądem. Oglądam mecz – widzę przystojniaków, oglądam film – widzę przystojniaków, idę ulicą – też widzę same ciacha. Czasem mam dość tego. Nie nawiązuję nowych znajomości z kobietami, bo nie mam za bardzo gdzie tego robić no i jestem ciągle zajęty. Tylko co jakiś czas najdzie mnie taka cholerna potrzeba przytulenia się i pobycia chwilę w bliskości z pachnącą i elegancką kobietką. Hmmm… Nawet nie mam jak się zakochać. Boję się rozmawiać z pięknymi kobietami, bo czuję ciągle, że nie jestem tego godzien, że one zmarnują na mnie czas.
    Czasem czytam coś na temat męskiego wyglądu i dowiaduję się, że nie ma potrzeby się o aparycję zamartwiać, bo to należy do kobiet, to one powinny się stroić – mężczyzna ma mieć inne cechy… Tylko jak w to uwierzyć skoro kobiety najczęściej tak jak i faceci mówią: „Patrz, ale ciacho!”, „Monia, obczaj tego Hiszpana! Ale dupa” itd. Pocieszam się tym, że facet ma być odważny, silny, stanowczy, decyzyjny, samowystarczalny, dbający o siebie, pewny siebie, ma znać swoją wartość itd. Myślę też ciągle jak dbać o swój wygląd. Mam dobrą garderobę, włosy odrosną i będę wyglądał sensownie (delikatnie mówiąc), pachnę perfumami, zęby staram się myć, choć czasem mówię sobie: „Mam krzywe zęby, już nic nie pogorszy ich stanu..”. Myślę, że potrafię fajnie porozmawiać, umiem gadać emocjonalnie i wrzucać różne żarty, sarkazm, ironia itd. Mam także dystans do siebie.
    Koniec końców samo się nic nie zmieni. Będę się starał poszukać jakichś rozwiązań, aby zmienić mój stan rzeczy i wyjść być może już z dysmorfofobii. Czas pokaże czy taki ogryzek jak ja znajdzie sobie jakąś kobietę, która mi trochę umili życie.
  10. Carl93m
    Właśnie skończyłem seans fascynującego filmu z Clintem Eastwoodem – Niesamowity Jeździec.  Właśnie między innymi ten film natchnął mnie do tego, abym napisał na ten temat. Uważam, że jest to zupełny punkt wyjścia do tego rozdziału. Czy jest w historii popkultury ktoś bardziej godny do naśladowania przez młodych chłopaków niż Clint Eastwood? Nie sądzę. Męskość z niego wylewa się w każdej sekundzie ujęć z nim w każdym z filmów w jakich występuje. Jest wielu innych aktorów, którzy mają podobny dar np. Marlon Brando, Steve McQueen, Jean Paul Belmondo, Jack Nicholson, Robert De Niro, Al Pacino, Jeff Bridges, Mel Gibson i wielu, wielu innych. Oczywiście z naszej krajowej filmografii też mogę wymienić kilku tego typu facetów jak chociażby Daniel Olbrychski jako Kmicic, Marek Perepeczko jako Janosik czy ostatnia produkcja na bardzo wysokim poziomie Pitbull z Piotrem Stramowskim jako Miami. Młody i niedoświadczony aktor, ale zagrał twardziela, policjanta jak chyba nikt inny by nie zagrał. Niesamowity błysk szaleństwa, niedbalstwa i niebezpieczeństwa potrafił skoncentrować w wielu filmowych scenach. Szacunek!

    Dobrze, zatem wyjdźmy już z kinematografii i przejdźmy do bardziej właściwego tematu. Co łączy tych wszystkich wymienionych dżentelmenów? No właśnie… to, że ich czasy przypadają na kilka dekad przed czasami dzisiejszymi. Oni wszyscy pokazywali, kreowali obraz prawdziwego samca alfa, Bad boya. Niestety, obraz takich dzikich facetów został zniekształcony i przedawniony, niejako przeterminowany. Rzadko już oglądamy na ekranie filmy z „dobrymi” twardzielami. Hmm… Jak to? A tak, że jak facet jest męski aż do szpiku kości i rządzą nim pierwotne instynkty czy testosteron to takiemu gościowi najczęściej jest przyszywany czarny charakter. Zatem prawdziwy, dziki, pierwotny i nieokrzesany mężczyzna jest pokazany jako ktoś, kogo już na tym świecie nie potrzeba. Lepiej jest nam z chłopakami, luzakami, coraz bardziej kobiecymi, miłymi, uprzejmymi, którzy już nie potrzebują polować, posługiwać się bronią, a za to wystarczy im obsługa komputera… Wiesz co? Gówno prawda. Wydaje mi się, że instynkt nigdy nie zostanie wyparty. Ja byłem wychowywany prawie ciągle przez kobiety i dzisiaj powinienem był być kompletną cipą. Nie mówię oczywiście, że jestem takim samcem alfa jak wymienieni wyżej, ale nie spedalałem do końca i ostatni bastion męskości się we mnie długo bronił, aż niedawno dopiero przystąpił do kontrofensywy i odbijania mojego jestestwa pod swoje władanie. Chodziłem do liceum z samymi dziewczynami – to newralgiczny wiek do rozwoju dla młodego mężczyzny. Zostałem ostro pokiereszowany damską łagodnością, stabilnością i pokorą. Dobijała to wszystko kobieca interpretacja religii katolickiej jako religii potulnych owieczek, które są pokorniuchne, nie skore do gniewu i bardzo łaskawe. Wielkie kłamstwo i manipulacja. Czytajmy też Stary Testament! To wspaniała księga o fantastycznych mężczyznach. Gedeon, Saul, Dawid, Jozue i wielu innych bohaterów. Oni się nie wahali, słuchali Pana i cięli wszystkich wrogów dokoła, kobiety traktowali dosyć przedmiotowo, ale zawsze z wielkim szacunkiem. Często nie mieli skrupułów, ale niemal zawsze wierni prawom wyższym ustanowionym przez Boga Ojca. Mężczyźni! Musimy bronić, a nawet odzyskać swoją męskość. Stanąć oko w oko z Żelaznym Janem, który jest ucieleśnieniem pierwotnej potęgi męskości u Roberta Bly’a. Kryzys męskości jest w nas! Nie dajmy się. Mam wrażenie, że takie temperowanie męskości zaczęło się podczas ery hippisowskiej i czasów rewolucji seksualnej lat 60. XX wieku. To wtedy mężczyzn oskarżono otwarcie o … męskość, o wolę walki, o nieokrzesane dążenie do dzikości. Krok po kroku eliminowano i piętnowano wzorce prawdziwych mężczyzn z życia publicznego w konsekwencji czego w popkulturze zaczęli pojawiać się faceci typu Sweet Guy. Coraz częściej publiczność masowa zaczęła być karmiona obrazem mężczyzny w krzywym zwierciadle jak chociażby słynny Al Bundy – wypaczony obraz ojca rodziny, śmiesznego, pozbawionego autorytetu, nieudolnego, nie potrafiącego zadbać o swoją rodzinę. W show bussinesie królują teraz postaci takie jak Justin Bieber, które to są piękniejsi od niejednej kobiety, noszą ubiór coraz bardziej zbliżony do damskiego i są niezwykle mili, potulni, zabawni i nieskorzy do jakiejkolwiek agresji. Co zabawne, w przyrodzie nic nie ginie. Bardzo często widzimy kobiety jako główne bohaterki filmów, które ratują świat tj. Merida Waleczna, Atomówki, bohaterka Igrzysk Śmierci i wiele innych. Pierwiastki męskości i kobiecości agresywnie ulegają przebiegunowaniu i mnie to nie dziwi, a spodziewam się, że proces będzie postępował nadal.

    Faceci, prawdziwi kowboje, rozrabiacy się boją tak jak każdy, ale potrafią nad strachem panować, przewyższać go, trzymać na wodzy. Ta cecha to odwaga. Wszystkie cnoty tego świata są nic nie warte jeśli nie ma się odwagi – parafrazując słowa Winstona Churchilla podpisuję się pod tymi słowami dwoma rękoma. Niesamowity przekaz wypływa z tej sentencji. Faktycznie to zdanie może być początkiem dla wszystkich porad psychologicznych i coachingowych od tych drobnych sprawek do trudnych i ciężkich. Obserwując ten cały rozwój osobisty doszedłem do wniosku, że to wielkie szarlataństwo (patrz Wyzwanie 90 dni, czy Kołcz Majk i inni). Oczywiście nie wszystko. Całość tej całej papki mogłaby zawrzeć się w tym, że ludzie są nieszczęśliwi, bo boją się spełniać swoje marzenia i są zbyt przywiązani do sfery komfortu życia codziennego. Nie mają odwagi i pewności siebie, aby robić co chcą. Nie ufają sobie. Jakby mieli odwagę połączoną z konsekwencją i wytrwałością, jestem przekonany, że nikt ani nic by ich nie zatrzymało. To są właśnie cztery filary, na który stoi sukces: Odwaga, konsekwencja, wytrwałość i zaufanie do siebie. Po opanowaniu tych wspaniałych wartości jesteśmy już chyba kompletni, reszta z tego wypływa.

    Lubię angielskie zdanie: I don’t care…, bo ono mi się kojarzy z tymi wszystkimi twardzielami. Łączy ich ta cecha, że wszystko mają za nic, a cenią sobie najbardziej honor i męskość. Są mega twardzi przez to. Chyba właśnie to jest to co powoduje tą ich nieokrzesaną dzikość, ale co powoduje do, że oni doesn’t care? Po prostu wielkie zaufanie do siebie, które wypływa z wyższej siły. Bóg – tylko w nim oparcie, tylko on rozlicza, on może sądzić i nikt więcej. Tylko Bóg sądzi, więc opinię innych mają w głębokim poważaniu. Męskość wypływa z łaski Pana Boga, naszego Ojca. Trzeba mu zaufać i oddać się mu, a wtedy już nie musisz świecić nigdy oczami przed ludźmi, którzy sądzą. Co kto mi może zrobić jak On jest ze mną? Nie ufasz sobie? Nic dziwnego. Zaufaj Bogu, zawsze w razie niepowodzeń będziesz mógł na Niego przelać swoje zranienia. Młody chłopiec może robić głupstwa i ma to gdzieś, bo wie, że w razie kłopotów ma ojca, który mu pomoże, bo ojciec jest silny. Najgorsze co ojciec może zrobić to chyba karcić takiego dzieciaka od góry do dołu. Wtedy ten chłopak nie ma już za swoimi plecami nikogo, przestaje sobie ufać, boi się ryzyka i zaczyna się poważnie uspokajać. Wiara w nim nie dojrzeje, bo skoro ojciec miał na niego wyjebane to Bóg będzie miał tak samo… Jezus mówi, żebyśmy za nim poszli. Nie zamaczaj palców swojej stopy w jego łasce i miłosierdziu, nie brodź nogami po tafli wody. Wskocz na główkę, porzuć kompletnie swoją łódź i uwierz, że możesz po wodzie podążać za swoim Bogiem. Przyjmij go całkowicie, odrzuć wszelkie wątpliwości.

    Chcesz iść za Jezusem?
×
×
  • Dodaj nową pozycję...

Powiadomienie o plikach cookie

Umieściliśmy na Twoim urządzeniu pliki cookie, aby pomóc Ci usprawnić przeglądanie strony. Możesz dostosować ustawienia plików cookie, w przeciwnym wypadku zakładamy, że wyrażasz na to zgodę.