Witam Panowie, tytułem wstępu jeszcze raz to co napisałem w przywitaniu:
"Cześć jestem Paweł:
- 34 lata,
- żona (32l),
- prawie 10 lat malżeństwa, 14 związku w totalu,
- 2 dzieciaków,
- fajna robota z dobrą kasą + własna firma też z dobrą kasą,
- nowiutki dom (z kredytem), samochód w leasingu dla żony, wakacje, wyjazdy, kina, kolacje...
...czyli cały zestaw "żyć nie umierać" i "miało być ta pięknie" a ... jebło... !
Chciałbym podzielić się moim temtem z bardziej doświadczonymi kolegami i zapytać o kilka rad a czytając od kilku dni formu... no cóż, przecieram oczy ze zdumienia i mam wrażenie, że popełniłem każdy możliwy błąd. Coż, lepiej trafić tu późno niż wcale..."
Tytułem wstępu c.d.:
Generalnie byliśmy dość fajną parą ze swoimi wzlotami i upadkami ale bez większych spięć. Ja dość poukładany, pedantyczny, ambitny, biały ryceżyk od zawsze dbałem o Żonę jak tylko umiałem. Żona raczej typ "luzaka" jeśli chodzi o pożądki i ogólne "parcie" do przodu - jej filozofia to spokojnie na luzie... moja wprost odwrotnie (nie mowie że jej jest zła, jest inna niż moja). Żona od zawsze miała pretensje do mnie o pracę i generalne mocno ambitne podejście do życia - w zasadzie o to większość kłutni było. Nie mniej jednak z miłą chęcią korzystała z efektów tych ambicji tj. fajne samochody, wypasione wakacje dwa razy do roku. Zero stresu o pieniądze... zawsze powtarzała "Paweł jakoś ogarnie".
Po ślubie zamieszkaliśmy u moich rodziców. Przed ślubem wyremontowałem całe poddasze, wszystko na tip top. Po ślubie dokupiliśmy kilka mebli i mieszkanie gotowe. Przez kilka lat spokój i sielanka... Za kasę ze ślubu kupiliśmy działkę z myślą o budowie.
Mniej więcej trzy lata później zaczeliśmy budowę. Mam Ojca budowlańca więc temat ogarnialiśmy gospodarczo - prawda taka, że spędzałem tam masę czasu, chciałem jak najszybciej skończyć chate (nie pakując w to masę kasy na fachowców - sam też umiem wiele zrobić) i iść na swoje bo:
- mieszkanie na poddaszu rodziców = ograniczona prywatność;
- Żona "luzak" jeśli chodzi o porządki, moja Mama pedantyczna = spięcia i wygadywanie, że Żona mogłaby robić więcej (generalnie stałem za Żoną i starałem się uspokoić nastroje, wmawiałem sobie - pójdziemy na swoje, będzie lepiej!);
- SEX - na początku fajnie, później coraz rzadziej i słabiej. Ze strony Żony sporadyczne inicjowanie, czasem miałem wrażenie, że jak nie przypomne to nie będzie (też sobie wmawiałem, że jak Żona będzie po 30stce to się rozkręci, mogłem sobie dalej wmawiać...), mieszkanie u rodziców też nie pomagało - zawsze lubił ktoś zaglądnąć w najmniej oczekiwanym momencie...
- Dzieci - przez dłuższy czas namawiałem Żonę że już czas... unikała tematu i powtarzała, że nie jest gotowa. Ale tak się zdarzyło, że wpadliśmy Nie żałuję! Drugie urodziło się jak już byliśmy w nowym domu. Dwa kochane urwiski
I teraz w czym problem:
Po tym całym wmawianiu sobie, że jak będziemy na swoim będzie lepiej... hoooj prawda! Żona nadal niezadowolona bo dużo pracuję (ale uchachana bo lecimy na Madere a z salonu trafił do niej nowiutki SUV). Nikt mi nie wmówi, że przez to że miała masę pracy przy dzieciach - załatwiliśmy nianię na full etat, do tego dwie babcie które na okrągło były u nas do pomocy + ja który nadrabiałem jak tylko mogłem gdy byłem w domu.
Mniej więcej po roku mieszkania na swoim i zero postępów. Przyznam szczerze rozwalało mnie to na maksa i pewnego dnia jebnałem pięścią w stół i mówie koniec tego, nie podoba Ci się życie ze mną, szukaj innego księcia z bajki. Ogłosiłem że rozchodzimy się, dzielimy co mamy i każdy układa życie po swojemu. Dla żony szok bo przecież ona taka dobra, dla rodziców szok bo przecież ja taki idealny a teraz robie takie akcje. Koniec końców umówilismy się, że dajemy sobie szanse, każdy skoryguje co ma za uszami (Żona ogólne ogarnianie domu, ja ograniczam pracę) i jedziemy dalej. W mniej więcej tym samym czasie Żona zaczeła spotykać się z koleżanką ze studiów,która to właśnie popierdoliła swoje męża (ten to dopiero był biały rycerz!) dla jego najlepszego przyjaciela. Jako że od tej zacnej dziewuszki odrócili się wszyscy znajomi, moja Żona stwierdziła, że da jej wsparcie.
Przez pół roku było dobrze, później zjazd do standardu (w domu syf... żebranie o sex.... to ja znów więcej do roboty - szczerze żygać mi sie chciało jak widziałem ten ugnojony nowiutki dom, wolałem tam zwyczajnie jak najmniej przebywać). W takim stanie przeturlałem kolejny rok i mniej więcej w czerwcu tego roku stwierdziłem - mam serdecznie dość, trzeba to kończyć. Wyprowadziłem się do mieszkania i przez miesiąc byliśmy osobno, na wielkich fochach dogadałem się z Żoną co do opieki na dzieci i kasy (stwierdziła że utrzymanie 2jki maluchów to jakieś 5k na miesiąc i chce ode mnie 4... śmiejcie się ale... dałem jej to, z myślą - oby dzieciakom niczego nie brakowało. Kasa oczywiście trafiła na osobne konto Żonki, dzieci z tego skorzystały może po 1k...). Jak się pokaowałem, że Żona tylko czekała na taki rozwój sytuacji (kasa się zgadza, dom tylko dla siebie - można gnoić ile się da, samochód nowutki, o męża dbać nie trzeba). Wqrwiłem się i wrociłem do domu. Reakcja Żony: "nie chce Cię tu widzieć, nie zgadzam się żebyś wrócił do domu (własnego)...". Już wtedy zacząłem mieć na to wyjebane mocno więc powiedziałem jej, że jak Ci się nie podoba to zbieraj się i szukaj mieszkania, ja się stąd nie ruszam".
Kolejny miesiąc upłynał jej na poszukiwaniu mieszkaia, w tym czasie miała oczywiście wielkie wsparcie swojej najleprzej przyjaciółki. Ja wybrałem się do prawnika, dowiedziałem się jak faktycznie wygląda sprawa alimentów na dzieciaki i jak już miała nagrane mieszkanie usiadła ze mną do tematu pieniędzy na dzieci i oczywiście znów 5k... a ja na to, że wg prawnika należy jej się 1,6k... A za samochód będzie płacić sobie sama... ew zostawia go w domu i idzie na sprzedaż (lala na to "ale to mój prezent na urodziny" a ja na to "nie ma żony, nie ma prezentu...") ale była wqrwiona....!
Po tym zderzeniu z rzeczywistością żona stwierdziła, że jednak zostaje i proponuje, żebyśmy poszli na terapie... Zgodziłem się z tym że umowa była, że płacimy po połowie (fajkbym ja za to płacił to pewnie chodzilibyśmy z 10 lat). Terapia śmiech na sali... kobieta która prowadziła spotkania kilka razy mało nie spadła z krzesła... tematy, które wałkowaliśmy:
Rozmowa terapeutka - Żona:
- T (terapeutka): czy mąż o Panią nie dba?
- Ż (Żona): no dba, kawki do łóżka, sniadania, komplementy, kwiaty...
- T: to czego Pani brakuje?
- Ż: no widzieć podziw w oczach męża...
- T: a jak to sobie Pani wyobraża?
- Ż: że będzie dzielił ze mną obowiązki domowe.
- T: a nie dzieli?
- Ż: dzieli ale przychodzi i pyta w czym może pomóc...
- T: to "co do qrwy nędzy"?
- Ż: bo ja bym chciała żeby on nie pytał tylko sam się domyślił.
- T: yhy.....
Rozmowa terapeutka - ja:
- T: czego Pan potrzebuje żeby dać żonie ten podziw w oczach;
- M (mąż): no ogólne ogarnięcie domu + żeby się wykąpała wieczorem bo żygać mi się chce jak widzę te ujebaną pościel, ciężko się położyć w czymś takim;
- T: to jak to, nie kąpie się Pani wieczorem? Mąż czysty chłopak, niejedna by takiego chciała to bez tego ani rusz...
- Ż: "burak".
Moja prywatna ocena terapii - najlepiej wydane 600 zł w moim Życiu - żona zaczęła się kąpać wieczorem! Ale i tak hooj z tego bo od pół roku nie śpimy razem, zero sexu oczywiście.
Po 1,5 miesiąca takiego pierdolenia, dostaje wiadomość na Whastappie "Przeprowadziłam się z dziećmi do rodziców, zabrałam część rzeczy, po resztę przyjadę za jakiś czas..."
Teraz zaczął się powolny proces wyworzenia co się da z domu - sprzątneła wszystkie ciuszki dzieciaków, ekspres do kawy i zapytana co jeszcze wywieźie odpisała "to co będę chciała"...
Pany.... a teraz pytanie do Was.... co Wy na to i co ja mam uczynić teraz?
Z góry dzięki za komentarze!