Koledzy, zwracam się z prośbą o pomoc.
Może najpierw parę słów o mnie i mojej sytuacji małżeńskiej. Powoli zbliżam się do czterdziestki, od dziewięciu lat jestem żonaty, przed ślubem byłem z żoną cztery lata. Żona jest o rok młodsza ode mnie, jestem jej pierwszym facetem, ja przed poznaniem jej byłem w dwóch związkach. Mamy dwójkę bardzo fajnych dzieci. Nasza sytuacja materialna, jak na część Polski w której żyjemy, jest całkiem niezła, oboje pracujemy, domek z ogrodem na wsi, nie jesteśmy uwiązani kredytami. No prawie, zostało jeszcze parę rat za samochód. Oprócz tego trochę oszczędności które odkładamy na przyszłość dzieciaków. Generalnie gdy ktoś patrzy na nas z boku to prawdopodobnie widzi obraz idealnej rodziny.
Niestety ten obraz jest fałszywy. To znaczy o ile trzymamy nasze dzieci jak najdalej od naszych problemów i wydaje mi się, że póki co są szczęśliwe, to my sami już ledwo możemy na siebie patrzeć i sprawiamy już jedynie pozory przed otoczeniem. Chociaż nawet to nam zaczyna coraz gorzej wychodzić ponieważ już kilka osób z mojej najbliższej rodziny pytało mnie czy wszystko u nas w porządku.
Rzecz w tym, że my się już praktycznie nie szanujemy, nawet nie potrafię odpowiedzieć sam sobie na pytanie czy jeszcze kocham swoją żonę. Ona gdy ją o to zapytam to mówi, że kocha, aby na następny dzień znowu okazać mi kompletny brak szacunku. Czym się ten brak objawia? Różne rzeczy, małe i duże. Od wyładowywania na mnie swoich nerwów, co często prowadzi do awantur w czasie których lecą już grube epitety, przez brak chęci do przytulania, pocałunków na powitanie czy pożegnanie, po krytykowanie bądź niedocenianie praktycznie wszystkiego co robię. A naprawdę wiele rzeczy zrobiłem w domu sam przez co oszczędziliśmy furę pieniędzy, pracując jeszcze przy tym na etacie. Tak więc często siedzenie przy tym do nocy. Staram się zapewniać naszej rodzinie wszystko, więc są zagraniczne wakacje co roku, weekendowe wypady do restauracji na obiady, kino, szmery bajery. No i seks w bardzo ograniczonym wydaniu. Po pierwszym dziecku był raz na tydzień, po drugim raz na miesiąc.
Próbowałem ustawiać ją do pionu wiele razy, chwytałem się już próśb, gróźb, cichych dni, wyprowadzaliśmy się do gościnnego pokoju żeby nie spać razem, raz ona, raz ja. Najdłużej to niespanie razem trwało trzy miesiące i się złamałem. Zdarzało się, że bywało lepiej, żeby po miesiącu czy dwóch znowu wracała chujnia i obojętność z jej strony. Wtedy zawsze padają z jej ust słowa, że nie da rady się zmienić na siłę, że nie jest i nigdy nie będzie taka jak bym chciał. Akurat swoje przywitanie na forum napisałem w okresie gdy było dość dobrze bo wprowadziłem wiele zasad, o których przeczytałem tu na forum. No ale sytuacja znowu wróciła do punktu wyjścia. Co gorsze (a może lepsze?) dzisiaj się pożarliśmy i w nerwach napisałem, że pierdolę już to wszystko i wyprowadzam się z domu a potem się rozwodzimy. Teraz mam zagwozdkę bo jak się powiedziało A to trzeba powiedzieć B. Jeśli się wycofam to już całkiem stracę poważanie w jej oczach.
Najtrudniejsze jest to, że jestem po prostu zakochany w naszych dzieciach, z synem mam super kontakt, uwielbiamy razem spędzać czas. Córka jest bardziej córunią mamusi ale też jesteśmy bardzo ze sobą związani. Wiem, że ewentualne rozstanie byłoby dla dzieciaków katastrofą emocjonalną, zresztą dla mnie też. Przy czym co ciekawe, nie jest mi żal rozstania z żoną tylko właśnie z dziećmi.
Uprzedzam pytania, które zawsze padają: dzieci są na 100% moje, żona na 99,99% nie ma nikogo i nie miała. Co do naszych charakterów to ja jestem uczuciowym wrażliwcem, za co nieraz płaciłem w życiu cenę, żona z kolei jest twardo stąpającą po ziemi kobietą, dosyć chłodną i zdystansowaną. Jednak kiedyś nie była aż tak chłodna jak teraz i w początkowych latach naprawdę nieźle się dogadywaliśmy.
I co ja mam Bracia teraz począć? Trwać w tym? Odejść i złamać serce dzieciakom i sobie? Muszę przyznać, że gdy myślę o rozwodzie to odczuwam ulgę, a to chyba dość wyraźny sygnał. Będę wdzięczny za porady.