Skocz do zawartości

Eskel

Starszy Użytkownik
  • Postów

    484
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

  • Donations

    100.00 PLN 

Treść opublikowana przez Eskel

  1. Nie sądzę żeby z tego szydziła. Ale bardziej boję się tego rozgrzebywania przeszłości z terapeutą, szczególnie dzieciństwa. To są takie rzeczy, których sam wolę nie tykać bo łapię doła gdy o nich myślę.
  2. Dziękuję Panowie za odpowiedzi. Wiadomo, że najbardziej pomocne w tym temacie byłyby dla mnie wypowiedzi osób bardziej doświadczonych życiowo, które same przechodziły przez takie zawieruchy. Ale jeśli dwudziestolatkowie też chcą się wypowiedzieć to nie widzę problemu. Zgadzam się również że opisałem tylko swoją wersję, punkt widzenia żony byłby pewnie inny. Wiadomo, że każdy ma swoją prawdę. Co do terapii małżeńskiej to pierwszy raz namawiałem żonę na to jakieś pięć lat temu. Takich prób namówienia jej było z mojej strony przynajmniej pięć, w różnych okresach, zawsze kończyły się odmową. Argument zawsze był taki, że nie będzie prała naszych brudów przed obcą osobą. Napiszę teraz o czymś o czym w sumie zwierzałem się tylko żonie. Dlaczego tkwi we mnie jakiś gen samozagłady. Mój ojciec odszedł od nas gdy miałem sześć lat. Wychowywała mnie w zasadzie moja Mama i starsza siostra. Odejście ojca okupiłem nerwicą tak dużą, że wyłysiałem. W szkole z tego powodu byłem szykanowany, wyśmiewany, bity. Gdy miałem osiem lat, moja Mama próbowała popełnić samobójstwo. Całe szczęście siostra zdążyła zareagować. Generalnie dzieciństwo było dla mnie koszmarne i spowodowało we mnie mnóstwo kompleksów, z którymi pewnie nie do końca uporałem się do dzisiaj. Jestem introwertykiem, nie mam przyjaciół. W pewnym sensie zamknąłem się w takiej skorupie już w młodości aby nikt mnie więcej nie skrzywdził. Tak jak napisałem wcześniej, do tej pory tylko żonie się z tego wszystkiego zwierzyłem. Kiedyś byliśmy tymi mitycznymi "bratnimi duszami", najlepszymi przyjaciółmi. Żona pochodzi z pełnej rodziny, problem był tam jednak taki, że ojciec był tyranem. Wychowywał dzieci bardzo twardą ręką. Lanie pasem za każde przewinienie, nawet jakieś totalne głupstwo. Kolejna sprawa, która mogła mieć wpływ na sposób bycia mojej żony to fakt, że odkąd pamięta, jej rodzice nie spali ze sobą. Prawdopodobnie było to małżeństwo z rozsądku, dla dobra dzieci. Teściowie żyją w dość chłodnych stosunkach, ale nie rozstali się do dzisiejszego dnia. Znam już trochę siebie, wiem jakie są moje toksyczne strony. Wiem jakie drzemią we mnie lęki. Wiem że z tych lęków zawsze chciałem za mocno, zarzucałem ją swoim uczuciem żeby nie uciekła, żeby rodzina była trwała. Ale i tak się wszystko popieprzyło (a może przez to się wszystko popieprzyło?). I teraz tak siedzę i dumam jak to się mogło stać że jesteśmy tu gdzie jesteśmy. Że w ogóle rozważam rozwód. A żeby było jeszcze tragiczniej to mój Młody ma teraz tyle lat ile ja miałem jak wyjechał mój ojciec. I tak raz się budzę z myślą że trzeba to skończyc, że to będzie mniejsze zło, a kiedy indziej znowu że nie mogę zrobić dzieciakom tego co mnie kiedyś spotkało. Dobra, wygadałem się, czuję się dziwnie pisząc to wszystko bo to zawsze było przeze mnie głęboko skrywane. Ale tu jestem anonimowo. Czy myślicie, że pójście na terapię samemu może coś dać?
  3. Koledzy, zwracam się z prośbą o pomoc. Może najpierw parę słów o mnie i mojej sytuacji małżeńskiej. Powoli zbliżam się do czterdziestki, od dziewięciu lat jestem żonaty, przed ślubem byłem z żoną cztery lata. Żona jest o rok młodsza ode mnie, jestem jej pierwszym facetem, ja przed poznaniem jej byłem w dwóch związkach. Mamy dwójkę bardzo fajnych dzieci. Nasza sytuacja materialna, jak na część Polski w której żyjemy, jest całkiem niezła, oboje pracujemy, domek z ogrodem na wsi, nie jesteśmy uwiązani kredytami. No prawie, zostało jeszcze parę rat za samochód. Oprócz tego trochę oszczędności które odkładamy na przyszłość dzieciaków. Generalnie gdy ktoś patrzy na nas z boku to prawdopodobnie widzi obraz idealnej rodziny. Niestety ten obraz jest fałszywy. To znaczy o ile trzymamy nasze dzieci jak najdalej od naszych problemów i wydaje mi się, że póki co są szczęśliwe, to my sami już ledwo możemy na siebie patrzeć i sprawiamy już jedynie pozory przed otoczeniem. Chociaż nawet to nam zaczyna coraz gorzej wychodzić ponieważ już kilka osób z mojej najbliższej rodziny pytało mnie czy wszystko u nas w porządku. Rzecz w tym, że my się już praktycznie nie szanujemy, nawet nie potrafię odpowiedzieć sam sobie na pytanie czy jeszcze kocham swoją żonę. Ona gdy ją o to zapytam to mówi, że kocha, aby na następny dzień znowu okazać mi kompletny brak szacunku. Czym się ten brak objawia? Różne rzeczy, małe i duże. Od wyładowywania na mnie swoich nerwów, co często prowadzi do awantur w czasie których lecą już grube epitety, przez brak chęci do przytulania, pocałunków na powitanie czy pożegnanie, po krytykowanie bądź niedocenianie praktycznie wszystkiego co robię. A naprawdę wiele rzeczy zrobiłem w domu sam przez co oszczędziliśmy furę pieniędzy, pracując jeszcze przy tym na etacie. Tak więc często siedzenie przy tym do nocy. Staram się zapewniać naszej rodzinie wszystko, więc są zagraniczne wakacje co roku, weekendowe wypady do restauracji na obiady, kino, szmery bajery. No i seks w bardzo ograniczonym wydaniu. Po pierwszym dziecku był raz na tydzień, po drugim raz na miesiąc. Próbowałem ustawiać ją do pionu wiele razy, chwytałem się już próśb, gróźb, cichych dni, wyprowadzaliśmy się do gościnnego pokoju żeby nie spać razem, raz ona, raz ja. Najdłużej to niespanie razem trwało trzy miesiące i się złamałem. Zdarzało się, że bywało lepiej, żeby po miesiącu czy dwóch znowu wracała chujnia i obojętność z jej strony. Wtedy zawsze padają z jej ust słowa, że nie da rady się zmienić na siłę, że nie jest i nigdy nie będzie taka jak bym chciał. Akurat swoje przywitanie na forum napisałem w okresie gdy było dość dobrze bo wprowadziłem wiele zasad, o których przeczytałem tu na forum. No ale sytuacja znowu wróciła do punktu wyjścia. Co gorsze (a może lepsze?) dzisiaj się pożarliśmy i w nerwach napisałem, że pierdolę już to wszystko i wyprowadzam się z domu a potem się rozwodzimy. Teraz mam zagwozdkę bo jak się powiedziało A to trzeba powiedzieć B. Jeśli się wycofam to już całkiem stracę poważanie w jej oczach. Najtrudniejsze jest to, że jestem po prostu zakochany w naszych dzieciach, z synem mam super kontakt, uwielbiamy razem spędzać czas. Córka jest bardziej córunią mamusi ale też jesteśmy bardzo ze sobą związani. Wiem, że ewentualne rozstanie byłoby dla dzieciaków katastrofą emocjonalną, zresztą dla mnie też. Przy czym co ciekawe, nie jest mi żal rozstania z żoną tylko właśnie z dziećmi. Uprzedzam pytania, które zawsze padają: dzieci są na 100% moje, żona na 99,99% nie ma nikogo i nie miała. Co do naszych charakterów to ja jestem uczuciowym wrażliwcem, za co nieraz płaciłem w życiu cenę, żona z kolei jest twardo stąpającą po ziemi kobietą, dosyć chłodną i zdystansowaną. Jednak kiedyś nie była aż tak chłodna jak teraz i w początkowych latach naprawdę nieźle się dogadywaliśmy. I co ja mam Bracia teraz począć? Trwać w tym? Odejść i złamać serce dzieciakom i sobie? Muszę przyznać, że gdy myślę o rozwodzie to odczuwam ulgę, a to chyba dość wyraźny sygnał. Będę wdzięczny za porady.
  4. Arch, nie wygłupiaj się ?
  5. Eskel

    Cześć

    Chciałbym się przywitać z wszystkimi Użytkownikami forum. Trafiłem tutaj kilka miesięcy temu, od tego czasu przyswoiłem sporo wiedzy o związkach damsko-męskich i zasadach rządzących tym światem. Muszę przyznać, że lektura forum otworzyła mi oczy na wiele spraw i chyba mogę powiedzieć, że nie jestem już tym samym człowiekiem, którym byłem jeszcze pół roku temu. Jedyne czego mogę żałować to tego, że stało się to tak późno. Teraz chciałbym się w końcu stać członkiem tego zacnego grona. Pozdrawiam wszystkich!
×
×
  • Dodaj nową pozycję...

Powiadomienie o plikach cookie

Umieściliśmy na Twoim urządzeniu pliki cookie, aby pomóc Ci usprawnić przeglądanie strony. Możesz dostosować ustawienia plików cookie, w przeciwnym wypadku zakładamy, że wyrażasz na to zgodę.