Turkish delight
Byłem głodny. Wyszliśmy z hotelu bez śniadania o świcie. Minęliśmy puste leżaki, na których Janusze zdążyli poprzedniego wieczora zarezerwować sobie ręcznikami miejscówki nad hotelowym basenem. Śródziemne słońce już szykowało swoje pięści żeby przywalić prawym i lewym sierpowym tym mniej odpornym na upały. Bazą było miasteczko do którego trafia spora część turystów po raz pierwszy wybierając się do niegdysiejszego Imperium Osmańskiego. Unikając komercyjnych i hotelowych plaż, zagadnąłem na mieście tubylców gdzie jest ich najfajniejsza, taka "cywilna" na którą codzień chadzają. Jakoś klimat tłumów i parasolek ściśniętych w puszkach sardynek nigdy nam nie pasował. Równie dobrze można przecież spędzić wakacje w mnóstwogwiazdkowym, zamkniętym resorcie z dala od egzotycznych tubylców i miejsc, zadowalając się tzw. "atrakcjami turystycznymi". Tylko po co? Takie są max 30 km od każdego z większych miast w okolicy.
W małym kramiku z głodu kupiłem kawałek orzechowego lokum sprzedawanego turystom pod swojską nazwą "turkish delight". Pierwszy raz wówczas jadłem kawałek bloku żelatynowego o smaku zawartości torebki cukru pudru zmieszanej z miodem i wrzuconymi dla niepoznaki orzechami laskowymi. Orzechy mnie przekonały bo jestem człowiekiem-wiewiórką. Też lubię rude kitki . No dobra, tak serio, to sprzedam się za orzechy jak dziwka. Po kilku minutach od głodowego przełknięcia ostatniego kawałka, zemdliło mnie. To ja już wolę chyba mieć pusty brzuch. Nigdy więcej.
Na plaży localsów, delektujący się słońcem i wolnością obok, starszy, wysuszony na wiór jegomość, siedzący na rozłożonym ręczniku, skinął głową i dał znak że popilnuje nam naszych rzeczy. Czasem niektóre gesty są takie oczywiste a w podzięce wystarczy odwzajemnienie uśmiechu. Skakaliśmy więc po chwili radośnie, wbijając się w powietrzu w niemal metrowe fale. To mogło być głupie, ale uczucie niemocy wobec mas wody było wyzwalające.
Większość momentów zanotowałem telefonem, więc różnie bywa z jakością obrazu. Szukam ludzi, miejsc, kontekstów i sytuacji. No cóż, nie mam daru Caputo, Tomaszewskiego i całej niewymienionej reszty fotografujących dla NG. Trochę portretów, trochę tego i owego zatem:
Pierwsze spotkanie trzeciego stopnia - muslimanki też uwielbiają lody
Dumny sprzedawca "kokoreczu" czyli grillowanych, nawijanych na ruszt jelit baranich. Nie odważyłem się spróbować, chociaż byłem tego bliski.
Żałuję. Anthony Bourdain by mnie pewnie zrugał, kazał zagryźć i popić "wilczym mlekiem".
Dla tych, którzy odgadną co to jest, przewidziana specjalna nagroda. Order z ziemniaka
No dobra, to są sery. Poniżej jeden z takich "bukłaków". Skrzep mleczny wrzucają do worka z koziej skóry, sznurują, dojrzewa i smakuje jak włoskie pecorino fresco. Pycha!
Sprzedawcy byli tak zachwyceni że mi smakuje, że skrzyknęli się z całego sklepu żeby spbie ze mną porobić potem foty
Tam u nich ogólnie wszystko rodzi na potęgę. Rzodkiewka jest wielkości głowy (Blondi nie jest liliputem a to jej dłoń)
A czereśnie trzaskają sokiem...
I na zakończenie kilka portretów reportażowych
Myślałem że ten koleś mnie zabije. Oni oficjalnie niechętnie dają się fotografować ale gęba idioty przełamuje opory To akurat w dzielnicy slumsów w Istambule (jak kto woli w Konstantynopolu, jak chcecie ich wqrwić ;))
Z tej dziewczyny emanowała taka ciepła energia, że nie mogłem się powstrzymać
Poniżej bardzo otwarty gość o imieniu Abdullah. Przegadaliśmy parę tematów. Kurd spod granicy syryjskiej. Jeździ co roku kilkaset kilometrów do zachodnich kurortów jako kelner, żeby po sezonie przywieźdż do swojej rodzinnej wioski zarobione pieniądze na utrzymanie całej rodziny.
- 5
5 komentarzy
Rekomendowane komentarze