Zacznijmy od tego, że wylądowałam tu (chyba) nie bez przyczyny. Wdepnąłem w jedno gówno, drugie i trzecie, aż w końcu zaczęło tak śmierdzieć, że sam ze sobą nie mogłem wytrzymać.
A mianowicie...
Poznałem dziewczynę, miała wtedy 18 lat (teraz 20) ja niewiele starszy - czytaj gówniarz, 22 lata (teraz 25) standardowo na imprezie studenckiej. Ładna dupeczka, miała czym poodychać i się poruszać. Tu uśmiech, tam drink - wiadomo o co chodzi. I tak się pięknie zaczyna ta historia, a kończy się troszkę gorzej.
Po pierwsze wyszło szydło z worka po pół roku (związek trwał 2 lata - jezu, co to były za lata) - zaczęła mi zabraniać gdziekolwiek wychodzić, niedajboże napisać do jakiejś dziewczyny o imieniu 'Kasia',
sprawdzała wszystkich moich znajomych, a na dodatek dzwoniła do nich, żeby się dowiedzieć, gdzie jestem. Po POWAŻNEJ rozmowie się troszeczkę uspokoiło dziewczę, jak powiedziałem, że dalej już tak nie mogę. Było super:
- przytulanki
- niespodziewajki
- całuski tu i ówdzie
- seks nieziemski
- obiadek cieplutki
....
Do czasu.
Tak, Panowie, przyłapałem ją na zdradzie.
I oczywiście łzy w oczach, że to nie tak kochanie, że to pomyłka, że mnie kocha i tyle tych 'że' jeszcze było, ale już nie pamiętam, co dokładnie jęczała pod nosem.
Powiedzcie mi zatem, czy te nasze dziołchy to one tak nas w konia robią, bo są niedowartościowane, czy znudziło im się, czy szukają wrażeń?
Ale nie rozumiem po co ten cały cyrk: "misiu kocham cię, ale dałam się nadziać na innego kutasa - to wypadek był?"
Ona mnie tak bezczelnie kontrolowała, bo sama miała sporo za uszami.
Także chłopcy, uważajcie z kim do łóżka leziecie! Ot, motto na dziś!