Skocz do zawartości

Monk

Użytkownik
  • Postów

    44
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

  • Donations

    0.00 PLN 

Treść opublikowana przez Monk

  1. I to na pełnej piździe Ja też Aż się (prawie) posmarkałem. Mądrze prawisz. I niestety prawdziwie. No przecież to od początku widać, kto pisał ten tekst. To co mnie bajdziej dziwi, czemu jest on traktowany jako historia która miała miejsce. Ok, wiem, że takich historii jest gros, ale tu aż bije po oczach że to tekst reklamowy.
  2. No nieźle Moje ulubione słowo: "tłamsiłeś" Ktoś w ogóle wie, co to znaczy? Trochę zalatuje, ale i tak życzę Ci żeby Ci się udało odnaleźć spokój i równowagę, jeśli to wszystko prawda. Myślałeś nad tym(chociaż może jeszcze za wcześnie), co Ty spieprzyłeś (lub mogłoby się tak wydawać, że spieprzyłeś) w tej relacji? Czemu nie wyszło? (przeczytałem wszystko, ale to tylko Twoje spojrzenie. Co by powiedział ktoś bezstronny?)
  3. @Red exPUATeraz Ty słuchaj (albo i nie ) PODDAŁEŚ MI GENIALNY POMYSŁ. A właściwie nie mnie, tylko dla @Wolumen. Mogę ci (prawie) zagwarantować, że jeśli zaczniesz odgrywać ten cyrk o którym pisze @Red exPUA, to Twoje pożycie seksualne wróci do normy. Tylko musisz to robić nie jako prank, tylko tak, żeby wyglądało, że naprawdę w to wierzysz. Ona do kościoła raz dziennie, Ty dwa razy dziennie. Ona różaniec przed snem a Ty krzyżem do rana Nie no, zbijam się, ale nic tak nie otwiera dewotom oczy, jak jeszcze większa dewocja a wręcz przesada. Myślę, że Twoja małżonka uznaje to za swój "krzyż", to, że znosi Twoje "niezrozumienie" tej świętości, której się poświęca. To, że Ty jesteś "napalony" a ona oddaje się "wyższym" sprawom duchowym. To, że ona oddała się Bogu, a "Ty tlko o jednym" etc. etc. Dla katolików poświęcenie się to bilet do nieba. Więc jeśli zrobisz to co zrobisz, to może jej zbrzydnie. Wiem, że istnieje kilka skutecznych technik terapeutycznych, które polegają na mechanizmie paradoksu. Jeśli np. ktoś się jąka, to poproś go, by ćwiczył "jeszcze intensywniejsze jąkanie". I podobno działa. Tak jak z fajkami, czy alkoholem: jak przesadzisz, to długo do tego nie wrócisz. Spróbuj. Co Ci szkodzi. I tak inna alternatywa to tylko rozstanie, więc nic nie tracisz. A tak bajdełej w temacie: kurcze, Ludzie, my wszyscy się zmieniamy. I nigdy nie wiadomo, co i kiedy nam strzeli do łba. I nie bronię tu nikogo. Chodzi mi tylko o to, że to naturalne, że wiążąc się z kimś ponosimy to ryzyko, że już nie będzie tak jak kiedyś. Że coś się zmieni. Że ona/on się odkocha, że zdradzi, że nawróci, że odnajdzie Jezusa czy Buddę... Kto potrafi przewidzieć jaki sam będzie za X-lat? Że zakiełkuje w nas jakaś idea, której się oddamy? Rozumiem, że sprawia to innym cierpienie i to jest niefajne. Ale czy my tego cierpienia nie prowokujemy sami zakłdając, że zawsze będzie lojalność, zawsze będzie seks, zawsze "będzie"? Tak mnie naszło.
  4. No dobra. Rozumiem, że jest Ci ciężko. Jeśli cierpisz z tego powodu, to spróbuj ugryźć temat od innej strony: rozumiem, jak wiele dla nas znaczą relacje i normy zachowań międzyludzkich (każdy ma powiedzmy "swoją"). Jednak jak na razie ucierpiało jedynie Twoje ego. Nikt Cię nie pobił, nikt Ci nie odebrał dzieci, nie okradł, zdrowia nie odebrał... może spojrzenie w taki sposób będzie dla Ciebie pomocne? Mam nadzieję. Staram się nie oczekiwać po ludziach zbyt wiele. Jeśli mam oczekiwania co do jakiejś "interakcji" czy relacji, to muszę w nie wkalkulować ryzyko, że będzie nie tak, jak sobie założyłem.
  5. Ja tylko tak od siebie z ciekawości: co Cię tak naprawdę zabolało w tej sytuacji? To, że Twoi znajomi i Twoja dziewczyna nie zachowali się "moralnie" czy też ubodło to Twoje ego? Nie mam nic złego na myśli, nie jest moją intencją Cię tu obrażać, tak tylko się zastanawiam...
  6. Właśnie uświadomiłeś mi bardzo ważną rzecz, a'propos tej "mrocznej strony". Dziękuję. Absolutnie się zgadzam Życie jest ciągłą zmianą. Chcielibyśmy, żeby było coś trwałego, coś na czym możemy polegać, ale tego naprawdę nie ma. Dlatego zostałem buddystą
  7. Może masz rację. Tylko przed czum ja się bronię? Zrozumienie tego bardzo by mi pomogło, więc jeśli dałbyś mi jakieś wskazówki, to byłbym wdzięczny, A więc jest to jakiś mechanizm obronny. I teraz w mojej głowie rodzi się pytanie i jest ono bazą i sednem całego założonego tematu: Czy jest to mechanizm świadomy czy nieświadomy? Z tego co pamiętam, tego typu implikacje psychologiczne (czy jak to tam zwał) stanowią wytwór podświadomości. Czy da się wskazać winnego w tego typu przypadkach, gdy nie jest on świadomy swoich amoralnych zachowań? Sam też się na tym złapałem, że obrzucałem ją syfem, bo broniłem swojego nadszarpniętego ego: "Jak to?Ja zły!?" (mimo, że do dziś wydaje mi się, że sprawiedliwość jest po mojej stronie-zalatuje Pawlakiem;). To chyba jakiś rekord. Ale jeśli jest fanatyczką, to pewnie używa Twojego przykładu do tłumaczenia różnych religijnych niuansów, w które wierzy. Stąd taki czas. Tak bajdełej: skąd wiesz, że wciąż ma o Tobie tak negatywne zdanie?
  8. No właśnie pewnie masz rację. Ale nie uwierzę też, że motywem naszych działań jest po prostu czysta chęć sprawienia komuś bólu i cierpienia (chyba, że mówimy o psychopatach, sadystach i innych odchyłach od statystycznej normy). Bo nikt nie chce się uważac za tego złego. Nasze ego broni nas przed tym. Ego nie jest odporne na presję społeczną, a ta feruje etykietami "ZŁY"/"DOBRY" niemal bez przerwy. Zostaje więc to co napisał @Diogenes a dla mnie wygląda to na mechanizm obronny. Broni ego przed nadaniem sobie etykiety "ZŁA"/"ZŁY". Tu się z kolei zgadzam w 100%. Rozwiń proszę. Ciekawi mnie to. Rety, skąd taki pesymizm? Rozumiem, bo żyjemy w XXI wieku, i trochę się nagrabiło, jest też bardziej widoczne dzięki mediom, ale żeby aż tak pesymistycznie? Dlaczego aż tak, Bracie?
  9. Dokładnie. Twoje poglądy naprawdę są zbieżne z moimi. Czy my(ludzie) gdzieś się czasem nie pogubiliśmy?
  10. Z pewnością niektórzy z Was widzieli już ten film. Jeśli ktoś ma ochotę, a jeszcze nie oglądał, to zapraszam na seans a następnie do dyskusji. Porusza masę ciekawych rzeczy. Caly ten film ma dla mnie silny wydźwięk jeśli chodzi o presję i jej ukrywanie, zduszenie emocji, milczenie, ukrycie traumy. Widzę jednak po postach użytkowników, że coraz więcej osób chodzi do psychologów i psychiatrów po pomoc. Czy Wy otrzymujecie taką pomoc? Może też wypowiedzą się tu bracia, którzy mają synów? Jak wychowujecie swoje dzieci? Z jakimi problemami w filmie się zgadzacie / nie zgadzacie? Miłego piątku!
  11. Rozumiem Twój tok myślenia. Ale to jest właśnie dla mnie typowe "życzeniowe myślenie": gdyby wiedział, gdyby trzymał ramę...itd. itp. Nie jest moim zamiarem Cię obrażać, po prostu się z Tobą nie zgadzam. A Ty dlaczego tu jesteś? Też umiałeś to wszystko jak byłeś w jego wieku (co prawda nie wiem, który z Was jest starszy a który młodszy)? To jest droga, którą się przechodzi. To nie jest coś, co przychodzi z automatu, ta wiedza jak działają międzyludzkie relacje. Osobiście nie wierzę w tzw. "trzymanie ramy", ale wierzę, że ludzie potrafią tak się "dobrać", żeby nie musieć niczego trzymać. To tylko moje zdanie. Dobre-nie dobre...nie wiem, czy doświadczenia życiowe podlegają takiej ocenie. W mojej opinii nie. One po prostu są. I są nie do uniknięcia. Czy to będzie problem w związku, czy z szukaniem/stratą pracy... pewnie w jakimś alternatywnym wszechświecie na forum "Bracia Pracobiorcy" leci teraz niezła wiązanka na temat szefa, który wylał dobrego pracownika bez powodu Gdzie ja mu cokolwiek doradzam, Przyjacielu. Daleki jestem od dawania rad, skoro moje życie to ANTYWZÓR do naśladowania. Tylko mówię, że cokolwiek nie zrobi, zawsze będzie to jego nowa droga. Czy dobra, czy zła...?
  12. Witajcie w ten mroźny poranek (u mnie -1 st). Chciałbym podzielić się z Wami pewną myślą, a i też przez przeczytanie potencjalnych komentarzy, które być może się pojawią, zweryfikować jej słuszność/niesłuszność. I być może ktoś zobaczy w tym pewien psychologiczny mechanizm, który stoi za zachowaniem niektórych ludzi i mi go wytłumaczy. Przyczynkiem do napisania tego była moja odpowiedź dla Użytkownika @ds1 jak i moje własne doświadczenia w tej kwestii, stąd umieszczam post w tym dziale. Kilka faktów jako baza do rozważań: 1. Moja siostra jest po rozwodzie. Gdy się rozwodziła, ja byłem na studiach, ona już zaczynała swoją karierę. "Long story short": cała moja rodzina znienawidziła gościa, który odszedł od mojej siostry. Nie dziwiłem im się wtedy, nie dziwię im się teraz, bo facet był bucem i to dosłownie (wiele "gałęzi", imprezowy typ, zdrady itd.). Dlaczego siostra go wybrała jako życiowego partnera? Nie wiem, ale przypuszczam, że zegarek zaczął jej za głośno tykać (plus niskie poczucie własnej wartości. Rodzinne). Dzieci z tego związku nie było. Do sedna: jak jeden mąż każdy w jej otoczeniu zaczął dosłownie robić z faceta demona, nawet wyolbrzymiając pewne fakty. 2. Gdy eks mnie zostawiała, obrobiła mnie przed znajomymi tak, że łapałem się za głowę, jak tak można. Okazuje się, że można. Gdy drążyłem temat eks nie potrafiła mi podać powodu dla którego 10-letni związek z dwójką małych dzieci jej nie odpowiada. Nie jestem typem imprezowicza, dbam o dzeci bardziej niż o siebie samego (dla mnie naturalne), starałem się być troskliwy i opiekuńczy (typowy miś). Nie dałem jej nigdy powodu dla którego mogłaby mnie zostawić. Kłótnie były, ale nie z rodzaju tych «patologicznych»: bardziej dyskusje niż rzucanie talerzami. Mimo braku poważnego powodu (teraz już wiem, że hipergamia zakiełkowała w jej głowie) takiego jak bicie, picie, zdrady i kłamstwa, obsmarowała mnie przed znajomymi tak, że naprawdę nie wiedziałem, dlaczego ktoś miałby coś takiego robić. Bolało mnie to bardzo (moje ego dostało lewy sierpowy i K.O.) i cierpiałem niemiłosiernie. 3. W końcu moja sytuacja. Gdyby eks powiedziała jasno i bez ogródek: «Słuchaj, przepraszam Cię, ale ten związek mi nie odpowiada. Jesteś ok facetem, dbasz o rodzinę, ale ja nie czuję się z Tobą dobrze. Chcę odejść», to uwierzcie mi: za takie postawienie sprawy, szczere i uczciwe, naprawdę byłbym jej wdzięczny i oszczędzona by mi była masa nerwów i niepotrzebnych myśli. Ale tak się nie stało. Nie dostałem jasnego powodu co zrobiłem źle, a moja opinia wśród wspólnych znajomych została zdeptana tak, że w końcu sam zacząłem się zastanawiać czy leży w tym choćby ziarnko prawdy. Nie leży. Mimo to wszyscy jak jeden mąż przestali z dnia na dzień utrzymywać ze mną jakiekolwiek stosunki i to nawet ludzie, których miałem za przyjaciół. I za to ją (wówczas) znienawidziłem. Moja opinia o niej, dlatego że postąpiła nieuczciwie i krzywdząco wobec mnie, zaczęła być z mojej strony dosłownie BOMBARDOWANA negatywnymi myślami o niej, myślami, które uznawałem za fakty. Nie było dnia żebym nie przeklinał jej w głowie życząc wszystkiego najgorszego. Powoli budowałem w swojej głowie obraz eks jako osoby chorej, złej, kłamliwej i co tam jeszcze chcecie. Broniłem swojego ego. Po okresie żałoby po związku zapaliła mi się lampka. Konkluzja.Mechanizm obronny. Zastanawia mnie czy deprecjonowanie wizerunku, wyolbrzmianie negatywnych myśli o jakiejś osobie i w końcu «wrzucenie jej do jednego worka» wraz z innymi ludźmi tej samej płci, ludźmi o określonych poglądach, ludzi, którzy nam zaleźli za skórę (niepotrzebne skreślić) jest mechanizmem obronnym i sposobem na radzenie sobie z odejściem/rozpadem związku. Ilu z nas tak ma, że bronimy naszego wyobrażenia o sobie samym, które właśnie zostało zaatakowane tak przykrą sytuacją, przez «oddanie negatywności» ze zdwojoną siłą? Dziś patrzę na eks jak na osobę zagubioną, z problemami. Trochę jej nawet współczuję. Dalej mam do niej żal o to, że nasze dzieci wychowują się w dwóch domach a starsza córka pyta czy jeszcze kiedyś zamieszkamy razem. Nie mam natomiast żalu o (jak to ładnie zostało ujęte w nazwie jednego działu tu na forum) «dupoobrabianie». Wydaje mi się, że był to czysty mechanizm obronny na poradzenie sobie z odejściem. Mimo, że nie miała poważnego powodu by odejść, musiała (?) zniszczyć mój obraz w swojej głowie i w to uwierzyć. Żeby psychicznie przetrwać. Moralny aspekt takiego zachowania pominę, bo nie chcę się bawić w sędziego. Zresztą ja zrobiłem dokładnie to samo. Wydaje mi się również, że cały ten mechanizm jest nieco powiązany z myśleniem stereotypowym. Jeśli doznaliśmy krzywdy od jakiejś starszej pani w autobusie, która zwyzywała nas od nie-wychowanych-chamów (bo coś jej się uroiło w głowie), to tworzymy w głowie stereotyp: «Stare baby w autobusach są nienormalne», lub dalej «Wszystkim starym babom brakuje piątej klepki». Tak jest prościej, czyż nie? W naszym umyśle w którym katalogujemy rzeczywistość mamy wiele przegródek i wiele szuflad. Tu leżą «dobre doznania», tu wsadziłem «ludzi o takich-i-takich-poglądach» a w tamtym dziale mamy «stare baby w autobusach». Wszystko opatrzone odpowiednimi etykietkami. Dzieci z ADHD? Leniwe. Sąsiad z passatem? Jeden z wielu «Januszów». Pizza z ananasem? Dział: «Niecierpię». Itd, itp. Nie twierdzę, że robią tak wszyscy. Chodzi mi tylko o zapytanie samego siebie gdzie kończy się rzeczywistość a zaczynają wkraczać mechanizmy obronne? Ktoś odnajduje siebie w tym co napisałem? Chętnie poznam Wasze opinie. Miłego czwartku!
  13. Wszyscy na pewnym poziomie mentalnym/biologicznym jesteśmy tacy sami. Jeszcze jadna sprawa @ds1 o której zapomniałem wczoraj napisać, a która może Ci pomóc(lub nie): Tak, większość tutaj rozumie przez co przechodzisz. Osobiście bardzo Ci współczuję. Chciałbym zwrócić Twoją uwagę na jeden szczegół: wiele ludzi po rozstaniu nie wie lub nie wiedziało, jak sobie z tym poradzić (w tym i ja). Chaos, poczucie straty, KRZYWDY, niesprawiedliwości. Masa kłębiących się w głowie emocji, wspomnień, projekcji tego, jak mogłoby być i najczęstsze chyba pytanie "DLACZEGO?". To zupełnie normalne. Nie wchodziliśmy w związek z nastawieniem i wiedzą, którą czerpie się z forum lub innych życiowych źródeł i doświadczeń. Wręcz przeciwnie: kochaliśmy, dawaliśmy wsparcie i żyliśmy z nadzieją i z oczekiwaniem, że druga osoba odwzajemni nasze starania, że zbudujemy coś razem, że będzie to trwać. Nie wyszło. I stoimy niejako w pustce. Nie wiemy co zrobić z czasem, z masą emocji i uczuć, które biegły dnia codziennego ku jakiejś osobie. I być może (być może!) narasta w nas frustracja podbudowana poczuciem niesprawiedliwości. A obraz osoby od której doznaliśmy krzywdy siedzi w naszej głowie. Będzie coraz bledszy z biegiem czasu, ale komu chciałoby się czekać? Jak z borowaniem zęba bez znieczulenia: chcielibyśmy, żeby było po wszystkim, a tu jeszcze do zrobienia są dwa trzonowce. I co najczęściej robimy wówczas? Chcemy zburzyć ten obraz, zdeprecjonować go, ZASTĄPIĆ czymś innym, żeby już naszych myśli nie zajmował. W ten sposób chcemy przenieść nasze uczucie żalu i miłości, której nie da się pozbyć z dnia na dzień na negatywną stronę lub nawet zmienić w nienawiść. Jest to dużo łatwiejsze niż czekać aż nasze emocje związane z osobą i sytuacją sobie gdzieś powoli wyparują. Czytamy więc forum i dowiadujemy się od innych mężczyzn, "jakie to kobiety są" (Nie mnie oceniać. Każdy ma swoje doświadczenia i swój sposób widzenia rzeczywistości). I wten sposób dopasowujemy doświadczenia innych do naszych własnych i znajdujemy wiele podobieństw (zauważcie, Drodzy Bracia, że gdy tylko pojawia się jakaś nowa historia w dziale "Świeżakownia", to pierwsze komentarze podnoszą kwestię, że "Jesteś jednym z wielu", "Wielu Braci to przerabiało", "Nie ty jeden" etc.). I spychamy wszystko (lub tylko pewną część, nie wiem) do pewnej szuflady w głowie, której wolelibyśmy nie otwierać. Tam sobie leży to doświadczenie straty, krzywdy i niesprawiedliwości, razem z innymi doświadczeniami, których wolelibyśmy nie wyciągać. Tak jest prościej. Żadnej rady ode mnie tu nie dostaniesz. Zastanów się tylko proszę, czy tak właśnie będzie w Twoim przypadku? Stwierdzisz, że "wszystkie kobiety są takie same", zamkniesz je w swojej "złej szufladzie" i będzie łatwiej Ci z tym żyć? Czy też przepracujesz poczucie straty, dasz sobie czas na żałobę po rozpadzie związku i kiedyś będziesz zdolny zobaczyć inną osobę z którą mógłbyś coś zbudować nie przez widmo tej zamkniętej w szufladzie? Życzę Ci wszystkiego dobrego!
  14. Witaj w klubie. Odnajduje się w Twoim opisie. Cóż, nie Ty pierwszy i niestety nie ostatni. Na mój gust to nic nie zrobiłeś źle. Właściwie zrobiłeś wiele rzeczy w taki sposób, w jaki uważałeś za słuszne wówczas i miałeś do tego pełne prawo. Tak robi gros facetów, w tym ja i jest to nasza droga, (częsta) droga faceta XXI wieku. Jest to droga pełna bólu i cierpienia, czasem tragiczna (dzieci), ale jeśli nie skończy się amputacją kończyn a tylko twardym doświadczeniem, to nie ma co rozpaczać. Właściwie to tak jak napisał Ci @Januszek852 : możesz naprawdę dziekować losowi, że jako tako wyszedłeś z tego bez większego uszczerbku. Bo gdybyś miał dzieci, był zmuszony zjadać nerwy co wieczór, ciągać się po sądach, to zobaczyłbyś wówczas "które pół dnia dłuższe". A jeszcze jakie dostałeś super doświadczenie! Już nigdy tego nie zapomnisz, jeśli jesteś łebskim gościem, a wnioskuje że jesteś, to wyciągniesz z tego super lekcję. Nie o tym, jakie są kobiety, ale o sobie samym, o świecie i o oczekiwaniach względem partnera. Teraz będziesz szukać kobiety niezależnej od Ciebie, której nie będziesz musiał ani ratować ani wspierać ani utrzymywać, a więc będziesz miał pewność, że chce z Tobą być dla Ciebie a nie dla tego, co jej możesz dać (wyjątek: dzieci. Tu uważaj). Nie będziesz się bał podpisać intercyzy, gdybyś chciał czegoś poważniejszego. A jeśli kusi Cię inna droga, droga cielesnych przyjemności z co rusz innymi kobietami-spoko, też masz do tego drzwi otwarte. Twój wybór i Twoje prawo. A jeśli chodzi o Twoje rozpamiętywanie: poczytaj o uważności, o tym, jak wyrobić sobie dyscyplinę myślową, żeby myśli o tym, że cierpiałeś (wspomnienia ex) nie przerodziły się w natręctwa. I o odpuszczeniu. Więc jeśli mówi Ci coś słowo buddyzm, to idziesz we właściwym kierunku
  15. W posiadanie oczekiwań wobec partnera/świata ZAWSZE wpisane jest ryzyko ich niezrealizowania ergo cierpienia. J.W. Oczekujesz. Masz zawsze szansę na to, że to legnie w gruzach. Z drugiej strony wydajesz się kobietą o bardzo normalnym (jak na moje standardy, których nie mam) podejściu. Może zadaj sobie pytanie czemu wybierałaś takich a nie innych mężczyzn? Nie. Niezaleznie od tego, czy to kobieta czy mężczyzna, nikt nie lubi mieć lini frontowej biegnącej przez salon. Powiem Ci od siebie tak. Kiedyś było dla mnie naturalnym najpierw pójście do łóżka z kobietą a dopiero potem głębsze zapoznawanie się na poziomie mentalnym. Dziś mam odwrotnie. Bo chciałbym się związać z kimś, kogo szanuję za to jaki jest, w jaki sposób mnie pociąga intelektualnie lub osobowościowo. Nie dlatego, że jest świetny(w moim wypadku świetna) w łóżku. Jesteśmy czymś więcej niż penisami i pochwami. Jak mówiła moja Stara Profesor na uniwerku: "Z łóżka też kiedyś trzeba wyjść". Jak tam u Ciebie z kolejnością w tej kwestii?
  16. Dziękuję Ci za te słowa. He he zrobiłeś mi wieczór XD Otóż to! Nie każdy rodzi się potencjalnym ojcem roku, ale może się takim stać.
  17. Pewnie masz rację odnośnie ilości zalet płynących z seksu, ale: ludzie, którzy nie uprawiają seksu (z taką częstotliwością o której wspominasz lub wcale) już pewnie leżeli by w grobie lub na szpitalnych oddziałach. Ciało potrzebuje seksu i lubi seks, ale to tak jak z owocami: jeśli je jesz, to dostarczasz organizmowi wielu witamin i jest to niewątpliwie zaleta. Natomiast jeśli ich nie jesz, to umrzeć nie umrzesz i też nie musi to mieć wielkich i negatywnych konsekwencji dla Ciebie. Ciało dostosowuje się naprawdę niesamowicie to wszystkiego, co otrzymuje lub nie i sprowadzanie aspektów jego utrzymania w dobrej formie do życia seksualnego jest, moim zdaniem, trochę na wyrost. Ale żaden ze mnie ekspert.
  18. Cześć. Nigdzie nie stwierdzilem, że miałbyś się tego bać. Nie oceniam Cię. Byłem tylko ciekawy tego, że piszesz dużo o potencjalnej sytuacji, gdzie kobieta pozwie Cię o alimenty. Każda sytuacja jest tutaj pewnym wyzwaniem (i potencjalne alimenty i potencjalne posiadanie dziecka). Mam kolegę, który chce mieć minimum 7 dzieci, bo chodzi mu o jak największy udział swoich genów w ogólnej puli (nie oceniam, każdy ma swoje priorytety). Sam mam dwójkę dzieci i uważam (to tylko moje zdanie), że najważniejsza jest jakość wychowania. Wiem z doświadczenia (sam mam tylko 1 siostrę), że podział uwagi na dzieci odbija się na ich wychowaniu. Jestem samotnym ojcem w 50% (drugie 50% czasu dzieci są u matki) i wiem jak trudno zapewnić im odpowiednią ilość uwagi: kiedy jedno chce tego, drugie czegoś innego, kiedy jedno chce coś opowiedzieć, to w tym czasie chce i drugie itd. Chciałbym nauczyć starszą córkę tylu rzeczy, ale po prostu nie mam na to czasu, bo trzeba wszystko ogarnąć, a kiedy już jest ogarnięte (sprzątanie, pranie, gotowanie, przygotowanie do przedszkola itd.), to muszę spędzić czas też z młodszą córką. I tak leci dzień. Nie mówię już o czasie dla siebie. Gdyby moje dzieci żyły w pełnej rodzinie, tej uwagi dostawałyby na pewno więcej. A i ja sam pewnie zachowywałbym się inaczej. Bracia którzy skomentowali Twój post mieli zapewne na myśli, że dziecko to żywa Istota i samotne jego wychowanie jest na pewno ogromnym wyzwaniem, które może negatywnie odbić się na psychice (jego i Twojej). Sam też miałem wiele projekcji na temat tego, jak będzie wyglądać moje tacieżyństwo, ale teraz uważam, że to była strata czasu (to projektowanie, wyobrażanie sobie). Codzienność i rzeczywistość skupiona wokół dzieci co sekundę pisze nowy scenariusz i wymusza na nas nowy sposób dostosowania się do niej/nich. W związku z tym: czy uważasz siebie za osobę na tyle elastyczną, cierpliwą i pewną co do rzeczywistości w której żyjesz, że jesteś pewny że podołasz? Jeśli tak, to kibicuję Ci z całego serca i zazdroszczę poczucia pewności siebie (nie jestem tu sarkastyczny). Matematycznie rzecz ujmując można by posiadanie dzieci ująć w następujący wzór ogólny: Rodzicielstwo= zastana rzeczywistość+zdrowie+zaplecze finansowe+czas+osobowość+priorytety+zmęczenie x czynnik(i) "X". Wybaczcie, jeśli zanadto to spłyciłem, to żadna prawda absolutna, tylko pewne uproszczenie/uogólnienie.
  19. Zycze Ci powodzenia i trzymam kciuki. Tak z ciekawosci: probowales zapytac siebie samego, co stoi za Twoim pragnieniem chlania i skad sie wzielo? Co Cie do tego sklania? Podobnie z NoFap? Jakie jest tego podloze? Podzielisz sie na forum? Ciekawi mnie to.
  20. Nie chodzi mi o jakąś mityczną energię, jak to ładnie ująłeś, chodzi o zmęczenie. Generalnie odczuwam ogromną (i tu nie przesadzam) różnicę w poziomie zmęczenia. Mam pracę na 100% etatu i do tego 2 malych dzieci, które wychowuję sam. Jeśli jestem mniej zmęczony, to mam więcej czasu dla nich, dla sportu, aktywności zawodowej, medytacji... Nie wiem, czy da się nie widzieć korzyści płynących z mniejszego zmęczenia. Ale widzę sarkazm płynący z Twojego postu. Nie gniewam się, po prostu mnie to ciekawi, czemu jesteś sarkastyczny. Pragnienie goni pragnienie. Biegniemy, biegniemy i biegniemy za nimi, aż w końcu nadchodzi ten upragniony znak STOP. Coś tu nie gra. W moim odczuciu lepiej nie zaspokajać pragnień, które się przecież nie kończą lub są zastępowane przez nowe niż być w to zaspokajanie uwikłanym do końca życia... Podbijam pytanie bo jest genialne. A ile stresu, nerwów, cierpienia byśmy zaoszczędzili?
  21. Nie do końca. Ja nie jestem/nie byłem uzależniony, a stosuję. Szkoda trochę, że nie odczułeś tak pozytywnych rezulatów, jak np. ja. Nie wrócę do FAP bo poziom energii mi wyraźnie skoczył. Ciało samo reguluje energię seksualną. Ja mam np. co 2-3 tygodnie sny erotyczne i wiem jak to się kończy podczas snu(bielizna do wymiany). Z NOFAP jest trochę jak z medytacją. Jeśli widzisz w tym cel podparty pragnieniem "CHCĘ-COŚ-OSIĄGNĄĆ" (wyższa sprawność seksualna, lepszy kontakt z kobietami, wszystkie te pozytywy o którcyh piszą zwolennicy NOFAP, etc. etc.) to masz rację-jest wówczas skazany na porażkę. Jeśli jednak widzisz w nim pewną drogę i nie zwracasz na niego uwagi, to benefity same przychodzą. To chyba dotyczy wszystkich dziedzin życia: jeśli zafiksujesz się by coś robić/czegoś nie robić, to cały czas "biegniesz", lecisz za jakimś pragnieniem. I wówczas może się zdarzyć, że nie osiągając go-cierpisz.
  22. Ok. Masz do tego prawo. A czy to lepiej czy gorzej że jesteś daleko za moim obecnym etapem? Pytam serio. Ja właściwie wierzę, że jestem codziennie na innym etapie życia. I ja sam tak nie twierdzę. To kwestia priorytetów. Zależy jak masz je ustawione. Nie.
  23. Cześć Staś. Dziękuję za komentarz. Zastanawiam się jak to możliwe, że tak to zinterpretowałeś... Akceptacja nieustających ZMIAN w rzeczywistości nie jest stagnacją ani cofaniem się. Nie jest też lenistwem. Jak dla mnie. Widzę, że jest tu sporo osób, które interpretują akceptację wobec tego co się dzieje jako czerwony znak STOP na wszystko lub nawet krok w tył. Nie wiem dlaczego buddyjskie podejście jest interpretowane jako pasywność, a wybaczenie jako słabość. Względem swoich oczekiwań- tak. Nie mam zamiaru. I nie miałem zamiaru, kiedy po 10 latach związku zostawiała mnie kobieta z którą mam dwójkę małych dzieci. Już wtedy wiedziałem, że nie da się kogoś skłonić do miłości. Uczę się tego cały czas. Dziękuję za radę (nie sarkazm). Zastanawiam się, czy są takie, na które mam. I gdzie tu problem? Widzę, że tu masz buddyjskie podejście Nie wiem, czy "rozgrzeszać" jest tu dobrym słowem. Zrozumieć. Na przykład już teraz wiem jak działa hipergamia i że jest to zjawisko naturalne. Dlaczego miałbym się przeciwko niemu buntować? Szanuję to. Naprawdę. Ja właśnie dzięki buddyzmowi zacząłem patrzeć bardziej pozytywnie. Wcześniej był kanał. Nienawiść, poczucie niesprawiedliwości, krzywdy i frustracji a w tym wszystkim dzieci, które widziały jak tata chodzi smutny. Teraz już rozumiem, że cierpienie to część życia, a wszystko co się zaczyna, musi się skończyć. I wszystko to de facto przez to, że moja była postanowiła ze mną zerwać. I czemu miałbym nie być jej wdzięczny?
  24. Pisałem już tu gdzieś o tym. Wszechświat to pewien balans energii. Ona nigdzie nie ginie. Przekształca się z jednej formy w drugą. Coś otrzymujesz: szczęście, życie rodzinne, samochód, kota, sznycla. Wszystko to kiedyś się zdewaluuje, zniknie, przeminie i stanie się czymś innym: szczęście i życie rodzinne-wspomnieniem, samochód-rdzą, kot-padliną a jedzenie-stolcem. Przywiązania które tworzymy z rzeczami i osobami są źródłem cierpienia. Myślę, że to jest paradoks naszej istoty: jesteśmy kruchymi istnieniami z jeszcze bardziej kruchą psychiką*, a jednocześnie chcemy coś zatrzymać, chcemy, by coś trwało, coś było stałe i niezmienne. NO ALE JAK?! Nurtuje mnie od pewnego czasu pewna kwestia: co gdybyśmy wchodzili w związki z nastawieniem, że to kiedyś przeminie, bez tej destrukcyjnej nadziei, że będzie trwać. Oczywiście z zaangażowaniem emocjonalnym, bo robotami nie jesteśmy i mamy uczucia. Ale gdybyśmy tworzyli sieć przywiązań z nastawieniem, że musimy je kiedyś przerwać? A gdyby ta data rozpadu była nam znana? CZY ODWAŻYLIBYŚMY SIĘ WÓWCZAS WEJŚĆ W ZWIĄZEK? I jakby to wyglądało? Pewnie niektórzy mieliby jednak nadzieję, że "w-moim-przypadku-będzie-inaczej", a inni przez ten czas staraliby się oswoić myśl o nieuchronnej stracie. I tak właśnie dzieje się w przypadku śmierci. I teraz najważniejsze: pomyślmy sobie (hipotetycznie), że wychowujemy się w takim społeczeństwie, gdzie od dziecka wpajane jest Ci, że kiedyś skończysz szkołę, że kiedyś stracisz znajomych, że rodzice umrą, że osoba, którą kochasz odejdzie. I przy narodzinach dostajesz wszystkie te "daty" co do godziny. Co by się wówczas stało? Zakładam, że niektórzy starali by się wykorzystać czas dany im z drugą osobą jak najlepiej. To chyba nic odkrywczego: wystarczy przyjrzeć się pacjentom, którzy dostają diagnozę śmiertelnej choroby. Zaczynają żyć. Bo ucieka im czas. Już wiedzą, że muszą oddać to, co otrzymali. Nadzieja "długiego życia" znika. Pojawia się teraźniejszość, która nie będzie na Ciebie czekać. Musisz ją łapać, żeby nie mieć przed śmiercią świadomości "ja nigdy nie żyłem". Remedium? Ucz się porzucać oczekiwania, że będziesz żył długo i szczęśliwie, że będziesz kochany do końca swoich dni. Ucz się nieprzywiązywać. Szczęście jest w wolności "teflonowego umysłu"(nie mój zwrot, to Ajan Brahm, dziękuję Stary Mnichu!)-DO KTÓREGO NIC SIĘ NIE PRZYKLEJA. I ostatnia rzecz na koniec: został nam wdrukowany (społecznie i ewolucyjnie) model szczęścia opartego na przywiązaniach. I ludzie myślą, że jeśli nie będą mieć w życiu miłości, czułości, seksu, pracy, domu itd itp. to nie będą w stanie być szczęśliwi. I boją się żyć inaczej, oprzeć swoje działania na innym paradygmacie. A jak jest naprawdę? Otóż to. Miłego dnia! P.S. Mam 39 lat. * Pale Blue Dot (wygooglować). Wszechświat jest tak ogromy, tak wielki, gwiazdy mają po miliard lat, a nas boli, że zostawiła nas kobieta
  25. Nie bez powodu. Czytaj dalej. I tutaj się nie mylisz. Myślę, że rozumiem mechanizm, który stoi za Twoim odrzucaniem kobiet i że rozumiesz go Ty sam. Długo byłeś z borderką? Na pewno dostarczała Ci silnych emocji. Skrajnych ale silnych. I był w międzyczasie (w tych dobrych okresach) pewnie seks (wybacz, nie czytałem Twojej historii, igorant ze mnie) i było super. I potem znowu jazda. I tak w koło Macieju. Poprawiaj mnie jeśli się mylę. I tak, w końcu, jeśli związek trwał jakiś czas mózg przyzwyczaił się do produkcji dopaminy i endorfin i teraz masz efekt. Uzależnienie od tych substancji jest faktem a ich wyrzut może być uzależniony od silnych emocji i ich huśtawek. I znów mnie popraw: czy myślałeś, że gdy skończy się u niej okres negatywny i zacznie pozytywny, to czy miałeś nadzieję, że już tak zostanie? Cieszyłeś się, że jest ok i chciałeś, by tak było dalej? I w ten sposób, volens nolens, stałeś się "Psem Pawłowa" (nie mam intencji Cię tutaj obrażać, wybacz, jeśli to porównanie Cię doknętło). Kuracja? Chyba odwyk i próba samodzielnej stymulacji mózgu do produkcji (hormonów)szczęścia. Zajmuje to czas (jak odwyk od porno), bo mózg szybko się potrafi do czegoś przyzwyczaić, ale z odwykiem już gorzej. Trzymam za Ciebie kciuki! Powodzenia i wszystkiego dobrego!
×
×
  • Dodaj nową pozycję...

Powiadomienie o plikach cookie

Umieściliśmy na Twoim urządzeniu pliki cookie, aby pomóc Ci usprawnić przeglądanie strony. Możesz dostosować ustawienia plików cookie, w przeciwnym wypadku zakładamy, że wyrażasz na to zgodę.