Pamiętam jak miałem 3 lata i wszedłem do kościoła... Ujrzałem bladego, dwumetrowego, ociekającego krwią gościa przybitego do desek. Mega się wystraszyłem. Na dobre mi to wyszło. Niby tam chodziłem i brałem na ofiarę od rodziców złotówkę. Prawda była inna. Z przyjacielem chodziliśmy nad jeziorko za kościół. Po drodze kupowaliśmy sobie ciasteczko "elitesse" (takie trójkątne z żółtą etykietą i przezroczystej folijce) oraz picie Bianco (ultimate gazowane). Oglądaliśmy sobie skrzek i kaczki co z każdej możliwej perspektywy (teraz i wtedy) było bardziej korzystne niż msza. 20 lat minęło i nadal jesteśmy przyjaciółmi. Jak tak popatrzę to zawsze robiłem to co czuję i wychodziłem na tym bardzo dobrze. Chciałbym aby moje (przyszłe) dziecko umiało wsłuchiwać się w swoje prawdziwe pragnienia.