Jako dorosły, na poważnie byłem zakochany trzy razy: Za pierwszym zdążyłem się odkochać przed rozstaniem, więc rozstanie było prawie bezbolesne (faza release*). Do tego pomógł mi przeskok w półroczny romans z dużą ilością dzikiego seksu. Za drugim rozstanie nastąpiło dość raptownie w fazie sustain*, więc bolało jak sk....syn. Jako że w owym czasie miałem wenę, ból spożytkowałem twórczo. Coś w tym jest, kiedy mówi się, że najlepsze dzieła powstają kosztem cierpienia artysty, choćby artysty okazjonalnego, jak w moim przypadku Aha, przyznaję się do jarania wówczas gandzi, choć raczej nie więcej niż wcześniej, picie też pod kontrolą. Trzeci przypadek najtrudniejszy. Faza attack*. Rozstanie z matką jedynego dziecka. Gdyby nie praktyka medytacyjna połączona z wielkim wysiłkiem fizycznym, pewnie bym ją zabił. Poszedłbym siedzieć i dziecko zostałoby praktycznie sierotą. A jednak ból udało się zwalczyć, choć trwał latami. I dziś - bez stosowania leków - jestem Szczęśliwym Zwycięzcą. *krzywe dźwięku instrumentu muz.