Skocz do zawartości

deleteduser175

Użytkownik
  • Postów

    131
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

  • Donations

    0.00 PLN 

Treść opublikowana przez deleteduser175

  1. Bądźmy szczerzy - owszem, video przedstawia ją jako atakowaną przez pozostałe (nie wiem jaka była rzeczywistość, bo nie śledziłem tej debaty na żywo), ale ona też kręciła się po strefie emocji, choćby wstawka o blondynce.
  2. Po ~4 latach jestem midem i choć w IT, to nie programistą. Nie pomijając kwestii umiejętności i doświadczenia w realizowaniu zaawansowanych projektów, to na tę chwilę moje aspiracje rozwoju zawodowego są niskie i nie jestem to dla mnie powód do zadowolenia. Pisałem o tych 7 latach doświadczenia w IT, bo one mają też inny kontekst. Mój obecny przełożony jest ekspertem na stanowisko dyrektorskim i jest o 1-2 lata starszy ode mnie. W poprzedniej firmie przełożony manager był o 1-2 lata młodszy. Tu chodzi nie tylko o kasę, ale także o więcej czasu na awansowanie, jeśli ktoś chce się na tym koncentrować.
  3. Ja również przeszedłem identyczne "przebranżowienie", choć u mnie umiejętności zdobyte przez 8 lat kształcenia humanistycznego (liceum + studia) nie mają jakiegokolwiek bezpośredniego założenia na pracę. Po prostu czasem zastanawiam się jak wyglądałoby dziś moje życie, gdybym w wieku 15 lat jednak zdecydował się aplikować do liceum do klasy informatycznej a nie humanistycznej. Nieodmiennie wychodzi mi, że pełnoprawne stanowisko w IT objąłbym wtedd ok. 7 lat wcześniej niż miało to miejsce, a także byłbym do niego dużo lepiej przygotowany. Patrząc chłodnym okiem - na ile byście wycenili 7 lat doświadczenia zawodowego w IT?
  4. Można się nawet cofnąć o etap wcześniej. Czy będziesz miał realistyczną możliwość pójścia na studia z zakresu informatyki, jeśli w liceum spędziłeś 3/4 lata w klasie humanistycznej (nie mat-fizie)? W ten sposób dochodzimy do sytuacji, w której zarobki w wieku 30 lat w dużym stopniu determinuje na wpół losowy wybór w 8 klasie podstawówki lub 3 klasie gimnazjum.
  5. Opisywałem swoją historię w Świeżakowni - sprowadza się ona do zmagań z personalnym hardwarem oraz softwarem, istotnymi deficytami i opóźnionym rozpoczęciem dojrzałego życia, na skutek czego mam pewne niezrealizowane acz fundamentalne (dla mnie lub ogólnie) potrzeby, przy niewystarczającym warsztacie na ich zaspokojenie. Wykonałem już bardzo dużo pracy nad sobą i zrobiłem uczciwy postęp, pozostaję jednak nieszczęśliwy. Ciężar ten rośnie w szybszym tempie niż progres który który jestem w stanie realizować, na dodatek zaczyna mi brakować mentalnej energii na jego kontynuowanie. Chciałbym tu przywołać metaforę zbiornika paliwa. Mój jest prawie pusty, a dalsza praca nad sobą (co krok wychodzenie ze strefy komfortu, walka ze słabościami, podejmowanie wyzwań których podejmować nie muszę, socjalizowanie się na imprezie firmowej gdy kosztuje mnie to więcej wysiłku niż sesja maxów w przysiadach, aktywność fizyczna gdy nie mam na nią ochoty, trzymanie diety gdy konsekwencje nietrzymania są odwleczone w czasie, itp) kosztuje tego paliwa coraz więcej i więcej. Jednocześnie niemal nie mam skąd go brać. Warunki w których funkcjonuję wyglądają tak: - nie mam misji, celu, powołania, itp. Gdyby odkrycie tego czegoś było w moim zasięgu, to prawdopodobnie już bym to zrobił - nie zastanawiam się nad tym od wczoraj, ale od kilku lat. - nie mam niczego, co daje mi autentyczną radość, przyjemność na co dzień. Najbliżej jest trening siłowy, ale patrząc na ten proces holistycznie w kontekście ogólnego trybu życia, to zazwyczaj wychodzę na zero. - nie mam społecznej sieci wsparcia. Brak "plemienia", związku, przyjaciół. Może kiedyś będę w stanie ją zbudować. Póki co mam tylko rodziców, z którymi więź nigdy nie była inna niż powierzchowna. - usiłuję próbować różnorodnych hobby i nowych dyscyplin sportowych, póki co nic nie zaiskrzyło, a kończą mi się pomysły. - jednocześnie zaczynając od punktu startowego jako piwniczny przegryw wywalczyłem sobie poziom życia, który generalnie jest satysfakcjonujący. Nie zależy mi już na zmianie stanowiska na jeszcze lepsze, bo już na obecnym mam zarobki wystarczające na pokrycie wydatków. Coraz mniej zależy mi na sporcie, bo postęp wymaga już nieproporcjonalnie dużo wysiłku, a jakie znaczenie dla mojego życia będzie mieć te +2.5kg na sztandze? Nie zależy mi na zmianie samochodu na lepszy, bo i tak jeżdżę nim ze dwa razy na miesiąc. Coraz mniej zależy mi na rozwoju social skilli bo postęp idzie tak wolno, że mierzalny jest może w skali rocznej. Co "działa", czyli co aktualnie daje mi paliwo, energię mentalną: - tania dopamina, ale to niskie ROI i potrzeba jej sporo: bezproduktywne siedzenie w internecie, research losowych zagadnień, czytanie wszystkiego i byle czego, zakupy online bez ograniczeń. O dziwo nie masturbacja. Do niedawna były tu jeszcze napady niekontrolowanego jedzenia, które dawały pewną ulgę mojemu gadziemu mózgowi. - korzystanie z usług seksualnych w trybie GFE. Ale netto tu też ląduję blisko zera, bo po wizycie następuje dołek - nie moralniak, ale na skutek utraty przyjemnego dla mnie bodźca, nawet jeśli udawanego i za pieniądze. Poza tym sam uważam, że to nie jest rozwiązanie na dłuższą metę. Jak widzicie potrzebuję nowych źródeł. Pewnie w odpowiedziach padnie jakiś wariant uderzenia pięścią w stół, wzięcia się w garść, brania zimniejszych prysznicy oraz zdyscyplinowanie się... i tak właśnie działałem w przeszłości. Dzięki temu wyszedłem z gówna przegrywu, dzięki temu jestem dzisiaj w miejscu, gdzie kiedyś dałbym sobie uciąć rękę (lewą), żeby być. To wystarczało kiedy byłem w bardzo złym stanie, albo kiedy progres był namacalny - jak przy zrzucaniu 40+kg. Jednak kiedy moje życie jako takie nie jest złe, a mam "jedynie" niezrealizowaną potrzebę bliskości emocjonalnej i fizycznej, to jest zdecydowanie za mało. Jednocześnie ten "cel" jest nieuchwytny do zdefiniowania i nie może stanowić motywacji sam w sobie. Dalszy grind na samej dyscyplinie bez motywacji przeradza się w bezsensowny, bezcelowy wysiłek, na który nie mam mentalnej energii. Nie chcę się jednak poddać, albo co gorsza stoczyć z powrotem. Na tym polega mój dylemat i dlatego chciałbym prosić o wskazówki, skąd mam brać energię mentalną do dalszych zmagań. Wiem nad czym mam pracować, nie mam już jednak ku temu sił. Oczywiście nie liczyłem tu na transakcyjność, ale z mojej perspektywy cały dotychczasowy wysiłek nie przyniósł gratyfikacji, której cały czas pragnę. PS. Do założenia tego tematu zainspirował mnie wpis z reddita pt. How can men with no support system stay mentally strong? And get mentally stronger? How do you do it? Alone?, ale z tamtego tematu może ze dwa posty byłem w stanie odnieść do siebie.
  6. Ja bym jeszcze doradził przemyślenie i mentalne oraz finansowe przygotowanie się na dodatkowe dwa potencjalne scenariusze: 1. Dziecko jest Twoje, mąż po narodzinach się zorientował i wnioskuje o zaprzeczenie ojcostwa - w okienku, na które pozwala jeszcze prawo. Mężatka przyparta do muru zdradza mężowi wszystko, łącznie z Twoimi danymi osobowymi. 2. Dziecko jest Twoje, po x latach mężatka postanawia wyjawić dziecku prawdę, gdyż: a) rusza ją sumienie b) rozstała się z mężem Ogólnie sporo zależy od niej, a na podstawie postów nie sprawia wrażenia osoby godnej zaufania i stałej w decyzjach.
  7. Co mogę doradzić ze swojej strony, na podstawie kilku lat przygotowywania 98-99% posiłków samemu przy liczeniu 99% kalorii: 1. rozważ uproszczenie jedzenia - piszesz np. o surówkach - jeśli jesz je do dwóch posiłków dziennie, to do pierwszego posiłku weź sobie samej kiszonej kapusty (z odrobiną soli i oliwy), a do drugiego samej marchewki. Sumarycznie wyjdzie to samo, a będziesz miał mniej jebania się ze ścieraniem tej marchwi, mieszania z kapustą, żmudnego czyszczenia tarki, itp. - jeśli jesz kanapki, to nie rób kanapek mieszanych np. 2 z wędliną i 2 z serem. Nic się nie stanie, jeśli dzisiaj zjesz 4 z wędliną, a jutro 4 z serem (ofc równoważąc kalorykę i makro), a zawsze to mniej wyjmowania i chowania produktów. - jeśli możesz, to jedz surowe warzywa bez ich gotowania. Mniej czekania i pilnowania, mniej mycia naczyń. - zamiast dodawania osobno przypraw: sól, oregano, bazylia, czosnek spróbuj znaleźć na allegro jakąś gotową mieszankę np. sycylijską. - jeśli chcesz czasem zjeść coś instagramowego, to dostosuj to do rzeczywistości. Zamiast 25g borówek i 25g malin, wrzuć do tej owsianki 50g borówek. Zamiast 15g orzechów włoskich i 15g brazylijskich, wrzuć 30g jednych a jutro 30g drugich. Znowu - mniej osobnych rzeczy do zarządzenia i mniej mikrodecyzji do podjęcia. - ogranicz elementy finalnego posiłku. Nie ma powodu, aby tradycyjny posiłek miał w zwykłym trybie więcej, niż 3 elementy: mięso, kasza/ryż/ziemniaki, porcja jednego warzywa. 2. taktycznie wykorzystuj gotowe półprodukty Takie rzeczy jak fasolka w puszkach (z sosem pomidorowym lub bez) czy mrożona marchew z groszkiem w odpowiedniej ilości z powodzeniem zastąpią dwa z trzech elementów "tradycyjnego" posiłku. Finalnie jesz np. mięso + fasolka z sosem pomidorowym Heinz KONIEC. 3. gotuj na zapas - ryż czy kasza wytrzymają ok. 3 dni w lodówce. Ja w 3 pełne dni zjadam 12 posiłków i za jednym gotowaniem otrzymuję ilość kaszy na minimum 6 z nich. - opanuj sztukę pieczenia mięsa w termoobiegu. Na jednej metalowej tacy w piekarniku standardowej wielkości jestem w stanie upiec ok. 4kg piersi z kurczaka. Jeśli masz takie tace i dość miejsca, to możesz na trzech poziomach upiec jakieś 12kg mięsa. - po każdym dużym gotowaniu zostaw sobie porcje na te ~3 dni, a resztę zamróź. Z czasem zbudujesz sobie solidny zapas różnych mięs: pieczonej piersi drobiowej, pieczonych podudzi, duszonego schabu, itp. i będziesz mógł rozmrażać rotacyjnie od najstarszego (zaznaczaj na pojemnikach datę wsadzenia do zamrażarki). Jeśli przełożysz porcję wieczorem przed snem z zamrażarki do lodówki, to na drugi dzień popołudniem będzie w pełni rozmrożona. - mrozić możesz prawie wszystko, wliczając sery, masła, omlety owsiane, ugotowany makaron. Czy używając takich technik uzyskasz 100% potencjalnej smakowitości i różnorodności potraw? Nie, ale zysk na czasie i kompleksowości przygotowywania jest tak duży, że zdecydowanie wart tego "kosztu".
  8. @krzy_siek W sumie racja, nie podał wzrostu, aktywności, BF% ani szacunkowego umięśnienia. Bez tego info można by nawet zaczynać od kaloryki wybranej na chybił-trafił.
  9. W uniwersum fitnessowo-dietetycznym zdecydowanie brakuje perspektywy osób o niskim TDEE. Tycie przy 2,7k jest możliwe, u mnie 2,5k to już za dużo, w zimie nawet 2,4k (zimniej=komunikacja częściej samochodem niż rowerem). A mam jakieś 168cm wzrostu, 74-77kg wagi i 4-pak na brzuchu. Zależnie od stanu psychicznego i poziomu motywacji robię 2-5 treningi siłowe i 0-2 sztuk walki w tygodniu, a dopóki jest dość ciepło, to prawie wszędzie jeżdżę rowerem (trening, paczkomat, market - ale to krótkie odcinki max 1,5km). Jednak mam całkowicie siedzącą pracę z domu i w zasadzie wszystkie źródła rozrywki też statyczne, a brakuje mi aktualnie energii mentalnej żeby przeorganizowywać sobie tryb funkcjonowania i na przykład robić godzinny spacer rano i godzinny wieczorem.
  10. Stanowisko Bartosiaka: Nie czytałem ani jego rozprawy doktorskiej, ani zarzutów o plagiat w szczegółach. Powyższe stanowisko brzmi dość wiarygodnie, ale to jest schodzenie na szczegóły na które mało komu będzie się chciało poświęcić uwagę, szczególnie gdy już poszedł clickbait pt. Bartosiak to plagiator. Ciekawostką jest informacja, że ruszyło już postępowanie i oskarżyciel miał możliwość wzięcia w nim udziału i wypowiedzenia się - w przeciwieństwie do Bartosiaka, którego jakoby nawet nie poinformowano o rozpoczęciu.
  11. Mnie z kolei upewnia w decyzji, żeby nigdy nie mieć dzieci. To co widzę jako obserwator otoczenia i wypowiedzi z którymi spotykam się w różnych miejscach w internecie pozwala mi postawić tezę, że zanik relacji romantyczno-seksualnych po narodzeniu dziecka (dzieci) zdarza się częściej, niż ich utrzymanie. Zanik ten ma zwykle charakter przewlekły i długotrwały, często permanentny.
  12. Sam nad tym się zastanawiałem, ale w trochę innym kontekście. Czy w trakcie pandemii z konfederackiego gadania, jakkolwiek w tamtej kwestii noszącego pewne znamiona sensowności, cokolwiek wynikło? Zmiany, namacalne korzyści dla społeczeństwa? Osobiście nic sobie nie przypominam, a losowych, indywidualnych interwencji poselskich w jakiejś restauracji nie można tu liczyć.
  13. Średnio do mnie przemawia taki punkt widzenia - bo zakłada, że albo rezygnuję z kontroli (gdzie kontrolą jest kontrolowane wmanewrowywanie partnerki w robienie za mnie czegoś, by w ten sposób wykształcić u niej poczucie odpowiedzialności i w rezultacie rodzaj przywiązania - tak rozumiem Twoją tezę), albo z niezależności osobistej (w całości poddając tak elementarny aspekt autonomii jak żywienie, w zarządzanie przez kogoś innego). A w tym pierwszym scenariuszu co na przykład z kompozycją posiłków i wielkością porcji? Wydawać drobiazgowe dyspozycje, czy liczyć, że się domyśli a jeśli nie to kręcić nosem? A na przykład z zakupami? Też oddane pod sprawczość partnerki - w końcu ona gotuje i będzie się orientować co trzeba dokupić, czy mikrozarządzane przeze mnie na zasadzie szczegółowych poleceń? Natomiast z tymi "konkretnymi korzyściami" nie zgadzam się całkowicie. Tak rozumiem związek, że liczy się wyłącznie mój interes. Jeśli poświęciłem 0h na meal prep zestawu posiłków na 2-3 dni a partnerka 3h, a na dodatek taka dysproporcja w pracach domowych jest normą, to cieszenie się przeze mnie z zaoszczędzonego czasu uważam za nieetyczne. Naturalnie są scenariusze kiedy to będzie działać, np. ja przez te 3h wysprzątam całe mieszkanie, albo ona pracuje na pół etatu i dostarcza 10-20% przychodu całego gospodarstwa, ale piszę to w kontekście "robienia za mnie rzeczy" o którym wspominasz.
  14. Na wszystkie rady należy jeszcze spoglądać z odniesieniem ich perspektywy do własnej, indywidualnej sytuacji. W manosferze raczej panuje konsensus, że rady kobiet na temat związków generalnie są dla nas bezużyteczne, bo kobiety i mężczyźni mają różne agendy i funkcjonują w randkowo odmiennych światach. Kto z nas ma takie warunki życiowo-osobiste, by mógł gadaninę Dana Peny wykorzystać jako źródło merytorycznych porad dla samego siebie? Dla kogo z nas właściwą inspiracją będzie Musk dorastający jako członek uprzywilejowanej kasty w apartheidowym RPA, z matką-modelką i ojcem-właścicielem kopalni jebanych szmaragdów?
  15. Niezmiernie bawi mnie to wymaganie gotowania od kobiet. No sorry, jeśli ktoś jest w teorii dorosłym, pełnosprawnym fizycznie i psychicznie człowiekiem, a tak mocno oczekuje, że inna osoba będzie mu przygotowywać pożywienie.... to czy jest ta osoba zdolna do autonomicznego funkcjonowania? W jakim trybie żywi się żyjąc bez partnerki, stołuje w knajpach, żre paczkowane pierogi z biedy bez wykładania ich na talerz czy przywozi torby słoików od mamusi? Jeszcze bardziej kuriozalne jest, że dla niektórych gospodarcza niepełnosprawność tego typu jest powodem do dumy. Najczęściej właśnie matka wyręcza ich we wszystkim przez długi czas, okres przejściowy (np. studia) przedziadują w trybie mieszanym lub w niskich standardach, a następnie płynnie przechodzą w zależność od partnerki. Trochę hot take, ale stawiam tezę, że jedną z wielu cegiełek powodujących wypalenie w związku jest uzależnienie mężczyzny od partnerki w zakresie codziennego funkcjonowania gospodarstwa domowego. I żeby nie było, sam zostałem wychowany w taki właśnie sposób: matka robiła wszystko za mnie i ojca, on do dzisiaj nie potrafi uruchomić mikrofali czy pralki, o piekarniku lub zmywarce nie wspominając. Nie zrobi w domu niczego, jeśli nie dostanie od matki bezpośredniego polecenia, pytania do jakiej miski obierać ziemniaki, zakupy tylko ze szczegółową listą + telefony w trakcie. Gdy np. z powodu jej krótkiego wyjazdu staje przed koniecznością zjedzenia posiłku we własnym zakresie, to staje w otwartych drzwiach lodówki i zjada losowe produkty prosto z opakowania. Taka funkcjonalna nieudolność jest dla mnie na elementarnym poziomie odpychająca, w ramach wewnętrznego protestu wobec postawy ojca już dawno zacząłem mocno przykładać się do kwestii gospodarczych i nauczyłem gotować. W mieszkaniu mam czysto, śmierdzące majtki nie czekają bez końca na pranie, ręczniki - o zgrozo dla niektórych - wymieniam częściej niż raz na tydzień, a 99% posiłków przygotowuję sam od poziomu surowego mięsa, suchego ryżu i nieobranej marchewki. Gdyby hipotetyczna mieszkająca partnerka chciała mi gotować to okazjonalnie bardzo chętnie, ale podstawowym trybem pozostałoby dla mnie gotowanie własnoręczne, również dla dwojga.
  16. Oj, to trzeba raczej odwrotnie, czyli tzw. prawdziwi wierzący powinny założyć sobie jakiś nowy Kościół, nową denominację czy coś innego. Powód jest banalnie prosty. W Kościele Katolickim w Polsce prawdziwie praktykujący stanowią już mniejszość, więc nie bardzo mają moralne podstawy by rozkazywać większości, żeby wypierdalała z ich wspólnego klubu. Dlaczego stawiam taką tezę? [uwaga matematyczno-statystyczna: przyjmuję założenie, że 48%/47% to z ogółu Polaków, a nie z tych 96% katolików. Jeśli zatem 47% z ogółu wierzy w zmartwychwstanie, to po wstawieniu do proporcji 96% jako podstawy i założeniu, że % się nie zmieni, to wychodzi mi, że z podgrupy katolików wierzy dokładnie 48,95% ] A zatem większość, czyli 51,05% Polaków-katolików nie wierzy w najistotniejszy dogmat ich deklarowanej religii, czyli zmartwychwstanie Jezusa. Możemy też wziąć mniej popularne dogmaty, jak wiara w piekło (ok. 30%), i chyba nawet powinniśmy - bo nie można wybierać i albo się wierzy dokładnie we wszystkie nauki KK, albo jest się heretykiem. Tak więc demokracja i vox populi, uważaj więc, żebyś sam nie dostał kiedyś takiego polecenia PS. Za wmanipulowywanie 8-latków w upokarzający proces cyklicznej spowiedzi powinny być odbierane prawa rodzicielskie w trybie pilnym. A wręcz mdli mnie fakt, że pewne portale katolickie każą się tym dzieciom spowiadać z szóstego przykazania (dla niezorientowanych: Nie cudzołóż. Mówimy o 8, ew. 9-latkach), np. https://adonai.pl/sakramenty/spowiedz/?id=11 / http://web.archive.org/web/20230530201958/https://adonai.pl/sakramenty/spowiedz/?id=11
  17. Może to tylko literówki ale podpowiem, że okres wypowiedzenia liczy się od 1 dnia następnego miesiąca. Rzucając papierem 1 listopada wypowiedzenie zacznie liczyć się od 1 grudnia, a skończy się 31 grudnia.
  18. Z perspektywy byłego/obecnego przegrywa - alternatywa bez wątpienia jest gorsza, ale takie rzeczy dają śladową ilość radości a sukcesy nie cieszą prawie wcale, jeśli w samej istocie własnej egzystencji jest się nieszczęśliwym. Piramida potrzeb Masłowa jest krytykowana ale użyję tej analogii. Wstawienie fajnego marmurowego klocka na jedno z wyższych pięter może i jest osiągnięciem, ale nie ma ono żadnego znaczenia jeśli w fundamencie masz czarną dziurę. Dlatego przegryw to trochę catch-22. Samodoskonalenie poprawi jakość życia, ale mało któremu przegrywowi da dość szczęścia. Wielu popadnie nawet w relaps jeśli zorientują się, że oni musieli doskonalić się, długie lata przekraczać własne granice, dokształcać, ponosić setki gorzkich porażek by finalnie mieć gorsze rezultaty niż 13-latek, który działa bezwysiłkowo bo jemu przychodzi to z automatu i naturalnie. Bo życie jest niesprawiedliwe? Pewnie, że tak. Ale koniec końców większość osób aspiruje do tych samych rzeczy. I nie deprecjonowałbym też chęci posiadania partnerki. Bliskość romantyczna, emocjonalna i seksualna to jedne z elementarnych ludzkich potrzeb. Nie ma sensu udawać, że tak nie jest, albo uprawiać jakiś absurdalny gatekeeping bliskości. Niektórzy całkiem serio twierdzą, że nim przegrywi zaczną rozglądać się za partnerką to uprzednio powinni osiągnąć jakiś wewnętrzny, transcendentalny stan wyższego zen (czasem nazywane też "pokochaniem samego siebie"), by jedna z podstawowych potrzeb przestała być im potrzebna.... I dopiero wtedy mogą zacząć ją realizować. Tylko już po co xDDD Wiesz, tu równie dobrze można by użyć tego samego argumentu, którego użyłeś co do milionerów. Też nie wiadomo, co siedzi w jego głowie i co dzieje się w czterech ścianach.
  19. Psychoterapia działa lub próbuje działać na sferę poznawczą czyli tylko sposób myślenia. Ukształtowana psychika np. po 25 latach toksycznego wpływu rodziców obejmuje dużo więcej i patrząc całościowo, to jest tak twardą skorupą, że u mnóstwa osób nawet długi i trudny proces jej zmiany da najwyżej częściowe efekty, ewentualnie ograniczy się tylko do powierzchownych hotfixów. Wspominasz o energii jako zasobie, spróbuj rozważyć energię jako koszt. Tzw. "granie" kosztuje. Ciągłe porzucanie strefy komfortu, przekraczanie własnych granic, liczne potknięcia i większe porażki po drodze, brak oczekiwanych efektów - energia mentalna na kontynuowanie tego nie bierze się z powietrza. A przypominam, że "przegrywi" nie miewają całych sieci społecznego wsparcia, bliskiej osoby we własnym narożniku, puli pozytywnych doświadczeń z której mogą czerpać, nadziei na przyszłość, hobby dającego radość. Wręcz odwrotnie, zasoby mentalnej energii przegrywów są poniżej poziomu przeciętnej osoby, ale wysiłek do podjęcia - dużo powyżej. Większość przegrywów max co ma do dyspozycji do tylko śmieciowe źródła dopaminy. Mogę to zobrazować na swoim przykładzie. Historię opisałem w Świeżakowni, ale mówiąc obiektywnie wykonałem pewną ilość pracy nad sobą. Kiedyś dałbym sobie obciąć rękę albo wszczepić komórki rakowe ze śmiertelnością 30 lat od wtedy, żeby być w takim miejscu gdzie jestem dzisiaj. Jednak nie jestem szczęśliwy, bo mimo całego tego "grania" to fundamentalnie nadal jestem tą samą osobą. Cały self-improvement daje mi 0 radości, co najwyżej niekiedy trochę ponurej satysfakcji która i tak bardzo szybko mija. Widzę coraz mniej i mniej sensu w dalszym "graniu" w niego . Kiedyś pusta sztanga chwiała mi się w rękach, obecnie wycisnę 140 - ale co to zmieni gdy wreszcie wymęczę te 145? Po co mam harować po godzinach i się dokształcać, jeśli obecny poziom zarobków zaspokaja moje potrzeby? Po co mam odsłaniać dwie ostatnie kostki sześciopaka, skoro widoczność czterech pierwszych nie zmieniła traktowania ze strony innych ludzi w porównaniu do długich lat, gdzie oscylowałem wokół 40 BMI? Why bother, po co grać skoro nie mam z tego radości?
  20. Tu jest kilka kierunków działania: 0. (zero, bo najważniejszy) Jest jedna gorsza sytuacja od dziecka prześladowanego w szkole - gdy dziecko prześladowane boi się/wstydzi/nie widzi sensu mówienia o tym rodzicom. Dlatego jak najpilniej należy rozmawiać z dzieckiem, że zawsze będzie się go wspierać, że jest kochane, że w tej sytuacji nie ma absolutnie żadnej jego winy, że nie utracił przez to uczucia rodziców. Dzieciak musi im ufać w całości, pełne 100% zaufania. 1. Zgłaszać do wychowawcy, psychologa szkolnego, dyrektora każdy jeden incydent zaraportowany przez dziecko. Zrobić listę wszystkich incydentów: kiedy dokładnie, o której godzinie, gdzie, kto uczestniczył aktywnie, kto był świadkiem, czy byli w otoczeniu dorośli. Tu jest istotne zaufanie i transparentność z pkt 0. W kolejnych kolumnach kiedy zgłoszono władzom szkolnym, komu dokładnie, jaka reakcja, zaznaczyć brak reakcji i lekceważenie. Jeśli rodzice są na to gotowi, to mogą każde zgłoszenie dyrektorowi nagrywać ukrytym dyktafonem. Rekomenduję podejść do tego z autystyczną szczegółowością. Gdy lista trochę spuchnie (dla dobra dziecka nie chciałbym, żeby to nastąpiło) wraz z determinacją i bezkompromisową postawą rodziców będzie argumentem na wagę złota. 2. Zapisać dziecko na sztukę walki ORAZ znaleźć inne zajęcia. W tej drugiej aktywności chodzi o podbudowanie jego samooceny - dlatego trzeba znaleźć coś, w czym będzie dobry i z czego będzie mógł czerpać satysfakcję. Tu bardzo odradzam gry komputerowe czy fikcję literacką. 3. Stopniowo pomóc dziecku zrozumieć, że w tym prześladowaniu chodzi o jego reakcję. Oprawcom chodzi o płacz, zdenerwowanie, kulenie się ze strachu, odwracanie wzroku, wychodzenie po wyrzucony przez okno plecak, o pasywne przyjmowanie razów czy obelg. To nie stanie się od razu, ale dziecko musi zrozumieć, że najskuteczniejszą obroną jest niedawanie oprawcom reakcji której oczekują. Czyli - wyzwisk nie przyjmuje biernie ale odpowiada własnymi, w miarę możliwości bardziej wulgarnymi i opanowanym tonem. Na straszenie ma odpowiedzieć tak samo, najlepiej w połączeni z obelgą. Prędzej czy później nastąpi wtedy eskalacja fizyczna i... ja swojemu dziecku powiedziałbym, że w obronie można wszystko, niech się niczym nie przejmuje i powstrzyma napastnika jak potrafi, a ja później zajmę się wszystkim. To ciężka sytuacja i jeden z argumentów, dla których ja nigdy nie chcę mieć dzieci. Wychowanie drugiej istoty to prawdopodobnie największe wyzwanie przed jakim może stanąć człowiek. Nawet jeśli ja poświęcę na to 100% możliwości i 101% wysiłku, nie popełnię żadnego błędu, to przez taki czynnik losowy jak prześladowanie moje dziecko może wyrosnąć na osobę z problemami psychicznymi.
  21. Zawężę trochę pytanie. W jakim stopniu osoba otyła ponosi winę za swój stan, a w jakim winne jest jej otoczenie? Z jednej strony decyzyjność finalnie należy tylko do niej, a na pewnym etapie dojrzałości życiowej trzeba już ponosić za siebie pełnię odpowiedzialności. Z drugiej strony ta osoba od małego dziecka miała nadmiarowe kilogramy będąc wychowywaną przez otyłych rodziców w tzw. typowej polskiej diecie. Przez to zna tylko jeden wzorzec behawioralny, nie ma podstaw merytorycznych, jest obarczona dodatkowym "obciążeniem" psychologicznym (np. jedzenie jako jedyny środek regulowania stanu emocjonalnego) i fizjologicznym (np. rozregulowane hormony sytości, pokaźny zasób komórek tłuszczowych które wg badań przy chudnięciu zaledwie się "opróżniają" i trzeba kilku lat, by się wchłonęły). Teraz wracam do szerszej perspektywy, mimo, że już w wypadku samej otyłości pytanie nie jest oczywiste, a otyłość to zaledwie jeden z problemów u wielu przegrywów. Takie rzeczy jak choroby i deformacje wrodzone, przegrana loteria genetyczna, autyzm i inne zaburzenia, dorastanie w biedzie czy nieadekwatne/szkodliwe przygotowanie przez rodziców do dojrzałego życia... Na żadne z nich człowiek nie ma wpływu, czy możemy więc tu mówić o winie osoby czy raczej o winie niezależnych czynników zewnętrznych? Załóżmy, że komuś rodzice nie zapewnili żadnych kontaktów społecznych w dzieciństwie i dorastaniu (np. mi). Ciężko winić mnie za to, że w takich warunkach zdobyłem zerowe umiejętności społeczne. Jednak gdy osiągnę wreszcie życiową autonomiczność i niezależność, a nie zrobię nic, żeby nad social skillami pracować - czy za to "można już" mnie obwinić? A jeśli będę starał się je rozwijać, ale mimo szczerych wysiłków poprawa jest śladowa - to co wtedy, czy jestem winny temu, że próbowałem "za słabo" i powinienem pracować 2x mocniej? A jeśli brak poprawy wynika ze spektrum autyzmu (niezależny czynnik zewnętrzny), to czy jestem winny temu, że nie pracowałem nad social skillami 10x (albo 50x) intensywniej niż musiałaby "normalna" osoba? W tym momencie analogiczne staje się obwinianie każdego z nas, że nie biega maratonu poniżej 3h. W końcu to tylko kwestia adekwatnej ilości treningu, a że byłaby ona wielokrotnie większa niż u osoby posiadającej predyspozycje... z punktu widzenia winy i powyższego akapitu, to tylko detal Zresztą, siedzimy sobie na forum i dyskutujemy na temat przegrywu, a gdybyśmy urodzili się w takiej Somalii to pewnie większość z nas w tym momencie już by nie żyła z powodu wojny, głodu czy innej malarii. I takim podkreśleniem determinizmu czynników od nas niezależnych zakończę tego posta.
  22. Jak na ironię to nie formułowałem tej teorii z blackpilla jako takiego, bo mam do niego swoje zastrzeżenia i z częścią kwestii się nie zgadzam - tylko z własnych doświadczeń życiowych, ale.... odwrotnych o 180 stopni To ja jestem tym, do którego otoczenie nigdy nie wyciągnęło ręki. Rodzice tzw. "zimny chów emocjonalny", nikt nigdy sam z siebie nie szukał ze mną kontaktu, zawsze na uboczu, nigdy nie dostałem zaproszenia na imprezę, brak akceptacji, naturalnie zero zainteresowania romantycznego i seksualnego ze strony kobiet (tu z małą gwiazdką na jeden dziwaczny incydent, o który pytałem jakiś czas temu na forum). To niesamowicie ryje psychikę i serio trzeba mieć podwyższoną autorefleksję i mocno się pilnować, bo banalnie łatwo wpaść w spiralę nienawiści i rozgoryczenia. To działo się już w wieku wczesnoszkolnym, pamiętam w 1 czy 2 klasie podstawówki zabawę w chowanego - kto się najlepiej schowa w ogrodzie wokół boiska szkolnego. I choć to mnie szukano najdłużej, to nauczycielki i dzieci za zwycięzcę uznały takiego jednego popularnego chłopca. Wtedy jeszcze nie potrafiłem tego zrozumieć. Jeszcze w szkole średniej wydawało mi się, że naturalne są grupki i po prostu ja do żadnej nie należę. Dopiero na studiach w pełni zdałem sobie sprawę, że jestem inny. Dlatego dzisiaj, gdy recepcjonistka na siłowni odbija kartę suchoklatesa wyższego o 40 cm ode mnie ze śmiechem, żarcikami i kontaktem wzrokowym, a na następnego w kolejce mnie nawet nie podniesie oczu znad telefonu... to choć do tak odczłowieczającego traktowania nie da się przyzwyczaić, to się chociaż już nie dziwię.
  23. Ja mam na ten temat swoją teorię. Ludzie atrakcyjni niezależnie od płci są lepiej traktowani przez innych - to jest fakt potwierdzony badaniami naukowymi na poziomie metaanaliz. Ten efekt zaczyna się w okresie szkolnym i z czasem tylko narasta. Osoby atrakcyjne powtarzalnie doświadczają więc dobrego (życzliwego, uprzejmego, sympatycznego, itp) traktowania, ludzie są bardziej gotowi im pomagać, pójść na rękę, podwyższyć ocenę na egzaminie, nie dawać mandatu tylko pouczenie, przyjąć do pracy mimo nie do końca spełnionych wymagań.... Można by wymieniać bez końca. Pod wpływem takich doświadczeń psychika osób atrakcyjnych kształtuje się w zupełnie inny sposób, niż osób doświadczających przede wszystkim obojętności, ignorowania czy nawet aktywnego odrzucenia. Dochodzą one do wniosku, że ludzie ogólnie są mili (bo dla nich są mili) i w odpowiedzi sami też są mili. Z tego samego powodu atrakcyjne osoby mają dużo mniejszą szansę na zgorzkniałość, zazdrość, niską samoocenę czy brak poczucia własnej wartości. Cały czas działa zjawisko kuli śnieżnej - przypominam, bogaci co do ogólnej zasady się bogacą, biedni co do zasady pozostają biedni, wygrywi wygrywają a przegrywi przegrywają.
  24. Nie zgłębiając się w dyskusję o wizerunku Muska (osobiście uważam, że pokazuje wyraźne cechy atencjusza i narcyza), to oni, w przeciwieństwie do OPa, nie są zwykłymi ludźmi i nie usiłują z pozycji zwykłego mężczyzny poszukiwać relacji seksualnych i/lub romantycznych. Celują też w inne grupy docelowe kobiet. Ja swojego czasu też miałem pomysł zbudowania profilu w jakimś socialu (ostatecznie z innych powodów zdecydowałem się tego nie robić) i moim planem było nie relacjonowanie bieżącego życia czy wrzucanie memów, ale rozpoczęcie z <10 wyselekcjonowanymi zdjęciami i dodawanie nowych w tempie 2-4 na rok. Ogólna charakterystyka profilu i tryb korzystania z niego miał w jak największym stopniu przypominać komunikator, na który - jeśli nie ma konkretnego powodu - to logujemy się raz na kilka dni. Polecam OPowi rozważenie takiej metody, bo sposoby korzystania z sociali nie kończą się na trybie łączącym impulsywnego gimnazjalistę i pseudo-flexera z mlm.
  25. Sam poszedłem i na podstawie własnych doświadczeń życiowych (podobnych do Twoich, może bez takiego uzależnienia od porno) nie żałuję. Chodzę nawet nadal - choć z całej wizyty seks traktuję jako przystawkę czy dodatek, gdzie daniem głównym jest sama bliskość i kontakt intymny, dlatego dużo częściej na masaże nuru. Kilka rad praktycznych: 1. Pierwsza wizyta na 99% nie będzie satysfakcjonująca niezależnie od tego, co się na niej wydarzy. Dlatego przygotuj się mentalnie i finansowo na kilka wizyt. Jeśli masz jakąś wybraną faworytkę, to zostaw ją na 3-4 wizytę. 2. Licz się z tym, że po tylu latach przyzwyczajenia do bodźca w postaci porno i jedynej stymulacji w postaci ręki, prawdopodobnie będziesz miał problemy z erekcją i prawie na pewno z orgazmem. Sildenafil pomoże tylko na pierwsze. Dlatego jeśli akcja nie będzie dostarczać adekwatnych wrażeń, powiedz, że chcesz dojść handjobem i że lubisz mocniejszy. 3. Mniejsze ryzyko miny jest u lasek posiadających własną stronę internetową albo chociaż profil w socialach (choć jest to zwykle równoznaczne z wyższą ceną). Dość dobrym wskaźnikiem jest też ilość wysiłku włożona w profil, opis i zdjęcia. 4. Nawet w najodleglejszych zakamarkach umysłu nie bierz pod uwagę tego, że laska się w Tobie zakocha. Teoretycznie nie da się tego wykluczyć, ale one sobie nakładają żelbetowe bariery emocjonalne żeby ta praca nie wykończyła ich psychicznie. I niech nie zwiedzie Cię jej miłe, empatyczne zachowanie w trakcie wizyty. Możesz je wykorzystywać do zaspokojenia własnych potrzeb emocjonalnych, ale rzeczywisty dystans między Wami będzie jak stąd na Księżyc albo i większy. 5. Unikaj tzw. spółdzielni.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...

Powiadomienie o plikach cookie

Umieściliśmy na Twoim urządzeniu pliki cookie, aby pomóc Ci usprawnić przeglądanie strony. Możesz dostosować ustawienia plików cookie, w przeciwnym wypadku zakładamy, że wyrażasz na to zgodę.