Skocz do zawartości

Throgg

Starszy Użytkownik
  • Postów

    970
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    1
  • Donations

    0.00 PLN 

Treść opublikowana przez Throgg

  1. Beksiński był klinicznym przypadkiem mizantropa, który w doskonale zawoalowany sposób, wyrażał pogardę wobec wszystkich ludzi - nawet swojej żony oraz Tomka. Stąd też się wzięło to urban legend o negatywnej mocy tych obrazów, bo Tomek miał obwieszone nimi mieszkanie i po jego samobójstwie, osoby które w nim były, stwierdziły, że ,,to i nie dziwota, że się zabił". A w rzeczywistości, to aura samego Zdziśka go wykoleiła w dzieciństwie i chłop wszedł w dorosłość dość mocno wykrzywiony. Można też gdybać, że Beksiński swoją postawą sprowokował też własną śmierć, bo Robert Kupiec, który go samotnie odwiedził, był w zasadzie emanacją wszystkich cech, których Zdzisiek nienawidził u ludzi - prawdopodobnie więc został przez niego tak upokorzony, że ten go po prostu w odwecie zaszlachtował, zamiast odejść z kwitkiem. O ile się nie mylę, to oryginał należał właśnie do Tomasza, który miał go w mieszkaniu. Ja jednak odbieram ten obraz bardzo pozytywnie - poza samą jego estetyką, bo ta kompozycja złota i brązów bardzo cieszy oko - to zawarta w nim symbolika w postaci balonu przebijającego się przez grubą warstwę chmur ku oddalonemu słońcu, i zostawiającą w dole wygłodniałe wilki, ma w sobie coś z poczucia uwolnienia i zostawienia za sobą wszelkich swoich trosk i krzywd. No i ten napis Nevermore na balonie, to jakby dokładne podkreślenie przesłania tego obrazu.
  2. Wbrew ezoterycznej bigoterii, przestrzegającej przed diabłami wyskakujących z obrazków, ozdobiłem jedną z moich ścian reprodukcją obrazu Beksy. O takim: Bardzo lubię ten obraz, bo kiedyś widziałem dokładnie takie samo niebo w świecie rzeczywistym, w podobnej, zimowej scenerii. Lubię też jego twórczość w dużo cięższym kalibrze, a najbardziej jego serię obrazów z krzyżem: Mam do nich szczególny stosunek, bo kiedyś będąc dzieckiem, w półmroku zimowego popołudnia widziałem kruka, który przez przypadek zabił się na liniach wysokiego napięcia. Jego truchło zwisało głową z dół, ciągle uczepione linii, zaś jego rozpostarte skrzydła na tle słupa, tworzyły kształt krzyża. To był widok podobnie surrealistyczny, jak powyższe obrazy, a te, za każdym razem gdy na nie patrzę, przywołują mi przed oczami tamten widok i kolory tamtego dnia. Mam nieodparte wrażenie, że ze Zdziśkiem musieliśmy kiedyś widzieć to samo, choć on widział więcej i dalej niż inni.
  3. W przeciwieństwie do wielu tutaj ,,teoretyków życia w Polsce", kilkukrotnie miałem już okazję wziąć się za łby z systemem i dotkliwie tą łapę, która się nade mną wzniosła, pokąsać. I żyję, i mam się dobrze, wystarczyło po prostu nie dać sobie lecieć w chuja.
  4. ,,Poprosiliśmy o wypowiedź przedstawicieli urzędu wojewódzkiego i PKP Polskie Linie Kolejowe. Z przesłanych nam oświadczeń dowiadujemy się między innymi, że właściciele działki byli powiadamiani o kolejnych etapach postępowania, lecz nie brali w nim czynnego udziału, czyli nie odbierali pism, nie wnosili żadnych wniosków dowodowych, uwag i żądań. Tym samym pozbawili się możliwości wniesienia skargi do sądu administracyjnego." Wszyscy Ci, którzy powołują się na ideę państwa prawa, najczęściej zapominają, że prawo, to zbiór nie tylko - nomen omen - praw, ale również i obowiązków. W tym między innym tego, że samodzielnie trzeba dbać o własny interes. Właściciele działki po prostu przebimbali postępowanie administracyjne i obudzili się dopiero z nocnikiem na łbie, kiedy decyzje stały się prawomocne. I teraz wielkie larum. Nie ma więc co ich żałować, bo wygląda na to, że to typowe polaczki, które jedyne co potrafią robić, to własną krzywdę wyolbrzymiać.
  5. Choć sam jestem orędownikiem idei stop making stupid people famous, to jednak tak wdzięczny temat nie może się obejść bez przypomnienia - już dawno przebrzmiałej i obecnie już powoli zapominianej - gwiazdy pewnego seksskandalu. Mianowicie w 2015r. po wizycie w naszym kraju zespołu Rae Sremmurd, niejaka Marta Linkiewicz oznajmiła w mediach społecznościowych, że wprosiła się do ich koncertowego busa i - przytaczając dosłowny cytat - temu ciągnęła, a z tym się jebała. Groupies jest zjawiskiem praktycznie tak starym, jak sam showbiznes, więc pochwalenie się takim wyczynem w 2015r. nie powinno być przedmiotem jakichkolwiek kontrowersji, jednakże o medialności tego oświadczenia, zaważyły dwa, do tej pory nie występujące w połączeniu czynniki. Otóż Marta jest Polką, a członkowie Rae Sremmurd są czarni. Żeby zrozumieć socjologiczny fenomen tego seksskandalu, trzeba sobie uzmysłowić, że polskie społeczeństwo jest niezwykle podatne na wszelkie traumy, które niczym rozgrzany pręcik, deformują, wypaczają i odznaczają swoją obecność na plastycznej mentalności tego narodu. Do takich traum można zaliczyć min. casus Simona Mola, który swoimi wybrykami utrwalił wśród Polaków stereotypowe wyobrażenie osób czarnoskórych, jako nosicieli zaktualizowanej bazy wszelkiej maści wirusów. Ponadto sama postać czarnoskórych, z uwagi na wiążący się z nimi pewien stereotyp, jest w Polsce obarczona dość osobliwym tabu, o którym się albo nie mówi, albo się zaprzecza, a i tak wszyscy doskonale wiedzą o co chodzi. Kontakty seksualne z czarnoskóry są więc w Polsce obarczone praktycznie potrójnym ostracyzmem dla kobiet - bo raz, że są w ogóle czarni i innej rasy, dwa, że roznoszą HIV, no i trzy - kobieta w tej relacji zawsze będzie postrzegana jako ta, co chciała się dobrać do afrykańskiej trąby. Ale jak wiadomo - zakazany owoc smakuje najlepiej. I właśnie dlatego bezpruderyjność oświadczenia Linkiewicz wywołała całą tą medialną burzę, bo zburzyła tą skrzętnie budowaną przez środowiska konserwatywno-prawicowe narrację, że dla polskiej kobiety seks z murzynem jest stygmatyzujący i powinien być powodem do wstydu. Oczywiście sama Linkiewicz nie zasługuje na jakąkolwiek pochwałę za swoje ekscesy, jest po prostu twarzą pewnego zjawiska socjologicznego i w tym dopiero miejscu przechodzę do clou niniejszego wpisu. Mianowicie w okresie prime time popularności Linkiewicz, czyli bodajże był to początek 2016r, albo 2017r., dostawała ona propozycję występów, polegających na ,,otwieraniu" imprezy klubowych - wychodziła na scenę, gadała coś do mikrofonu i odpalała szampana z butelki. Tak się składa, że w tamtym czasie miałem być okazję na jednej z takich imprez w Warszawie, co prawda nie dla samej Linkiewicz, ale też jej obecność na tej imprezie, nie działała na nas odstraszająco. W trakcie imprezy, do naszego towarzystwa dołączyły dwie młode dziewczyny, które oceniłbym ówcześnie na 17-19 lat. W trakcie przekrzykiwanej rozmowy, temat oczywiście zszedł na gwiazdę wieczoru, bo okazało się, że to jej występ, był głównym powodem dlaczego owe dwie dziewczyny zdecydowały się właśnie na ten klub. Zdziwiło mnie to trochę, bo sam występ to była przysłowiowa ,,bieda z nędzą", dlatego zapytałem czy - i w czym - im Linkiewicz imponuje. Wtedy ta najbardziej rozgadana, wyraźnie rozentuzjazmowana, wypaliła - ,,Bo ona jest dla mnie najodważniejszą osobą na świecie!". Znaczenia tych słów, dopowiedzcie sobie sami.
  6. Byłem w kinie, więc się chętnie podzielę spostrzeżeniami. Dla średnio inteligentnych odbiorców współczesnej pop-kultury, nie powinno być żadnym zaskoczeniem, że film nakręcony w 2023r., który za główną bohaterkę obiera sobie kultową lalkę, nie może być niczym innym, niż alegorią do sytuacji współczesnych kobiet wtłoczonych w określone role, w ciągle chwiejącym się posadach, aczkolwiek dalej nieznośnie opresyjnym patriarchacie. I tu zaskoczenia oczywiście nie ma, bo symbolika samej Barbie jest tutaj oczojebnie czytelna, aczkolwiek czy nazwałbym ten film, jako kolejne natarcie kultury woke na niewinne dusze i serca, białej, pracowitej i bogobojnej młodzieży? Otóż nie i to jest największe zaskoczenie, co więcej pozytywnie, bo film można wręcz potraktować jako pewną trawestację tego nurtu. Bo o ile wszystkie materiały prasowe jednogłośnie grzmią, że Barbie wyszło spod kobieciej ręki Grety Gerwig (go girl!), to jednak trzeba już wykazać się lekką dociekliwością, żeby dowiedzieć, się, że przy tworzeniu scenariusza wspierał ją niejaki Noah Baumbach. A to nie byle kto, bo to mąż owej Gerwig, co więcej - sporo od niej starszy, czyli tak, jak to po bożemu przystało. W takim układzie ciężko ową Gretę posądzać o jakieś szczególne sympatyzowanie z feminizmem trzeciej fali i tym samym ideologiczną sraczkę w jej twórczości, aczkolwiek zawsze warto być przezornym. Niemniej jednak, trochę uspokojony o te informacje wybrałem się na seans z Myszą. I muszę uczciwie przyznać, że film już na samym początku zaciąga spory kredyt zaufania za sprawą pierwszej sceny, będącą parodią wiadomej sceny z Odysei Kosmicznej Kubricka. Bo umówmy się - kino science fiction to nie jest gatunek w którym szczególnie jest rozmiłowana żeńska część populacji, więc miło, że już na samym starcie film sygnalizuje, że nie będzie schlebiał typowo babskim gustom. Przede wszystkim trzeba wyjaśnić, że jeśli ktoś oczekuje po Barbie konwencjonalnej komedii, to niechybnie się od tego obrazu odbije i to z dużym niesmakiem, bo potencjał komediowy tego filmu jest dość... mizerny. Tzn. jest, ale nie tam, gdzie przywykło się go szukać, bo te pierwszoplanowe gagi rażą drętwotą, sztucznością i nienaturalnością. Ale to w końcu film o plastikowych lalkach, więc bez nabrania odpowiedniego dystansu i wyczucia konwencji, która jest w pewien sposób baśniowa, a z drugiej oparta na trawestacji, można się srogo rozczarować. Sam film pod tym względem balansuje na krawędzi i przed prawdziwą katastrofą ratuje go wyłącznie Gosling. Jeśli ktoś pamięta Ryana z Miłości Larsa, to tutaj jego talent do wyczucia tej subtelnej komedii zaklętej w mimice i gestach, jest pomnożony razy 100 i swoją kreacją przyćmiewa w tym filmie absolutnie wszystkich. Symptomatyczna jest tutaj również postać antagonisty, którą jest firma... Mattel, będąca producentem lalek Barbie w rzeczywistym świecie. Mogłoby się zdawać, że w dobie kiedy wielkie koncerny uprawiają politykę super-hiper-friendly, przymierzenie - nawet dla jaj, na potrzeby filmu - maski schwartzcharaktera byłoby wizerunkowym strzałem kolano. Tutaj jest to jednak wręcz przeszarżowane, bo Mattel obok odgrywania bezdusznej i przerysowanej korporacyjnej machiny, przez cały film uprawia również nachalny product placement, skierowany bezpośrednio do widza. Kumam ten poziom satyry, ale wybrzmiewa to też poniekąd złowrogo, w stylu: tak, jesteśmy wielkim koncernem, drenującym was z pieniędzy, a wasze dzieci z marzeń - i chuja nam z tym zrobicie. Sama firma Mattel, w filmie jest reprezentowana przez jej wieloosobowy zarząd, złożony wyłącznie z białych mężczyzn - w sposób oczywisty symbolizuje on ten zły i opresyjny patriarchat, jednak w tak skrajnie przerysowany sposób, że aż... stereotypowo. Czy feminizm może mieć stereotypowe wyobrażenie o patriarchacie? No i to jest właśnie moim zdaniem jedna z tych trawestacji nurtu woke, gdzie zarząd firmy Mattel, wydaje się mniej wiarygodny, niż postacie ze świata lalek. Ponadto, w trakcie scen z ich udziałem, film nieprzypadkowo obiera konwencję komedii slapstickowej, jak choćby w scenie pościgu po biurowcu, która jest wręcz wyjęta z Beny Hilla (który swoją drogą współcześnie określiłoby się jako przykład skrajnie szowinistycznego humoru). Takich odniesień, metafor i symboliki, jest w filmie dużo więcej. Przyznam, że nawet może za dużo, bo ciężko nie oprzeć się wrażeniu, że przesłanie filmu w pewnym momencie staje się lekko bełkotliwe, ale to przez chęć poruszenia kondycji roli kobiety i mężczyzny we współczesnym świecie, z każdej strony. Najmocniej oczywiście wybrzmiewają te razy wymierzone w patriarchat (i muszę przyznać, że momentami dość celne, dotykające problemów, o których manosfera nie chce rozmawiać), ale jednocześnie brak tutaj optymizmu (a wręcz powiedziałbym, że bije z filmu wręcz sceptycyzm), że feminizm byłby w stanie przynieść rozwiązanie tam, gdzie zawodzi patriarchat. A już prawdziwą perełką filmu, jest jego ostatnia scena, będąca siarczystym prztyczkiem w nos, zadanym feminizmowi trzeciej fali. Seansu więc nie żałuję, aczkolwiek daleki też jestem od zachwytu, jakim pieją media - Barbie mimo wszystko najbliżej jest do komedii, a gdyby nie Gosling, to film byłby zbyt przekombinowanym, przeintelektualizowanym i - co najbardziej karygodne - mało zabawny.
  7. Nie do końca rozumiem do czego dokładnie odnosi się ten zarzut, więc ustosunkuję się dwojako: - jeśli to użycia przeze mnie pojęcia ,,rasy", to owszem współczesna genetyka coś takiego wyklucza, ale nie widzę też przesadniej potrzeby, żeby gmatwać ten temat rozważaniem na temat tego pojęcia, bo pomimo wszelkich kontrowersji jakie ze sobą niesie, to i tak pozostaje dużo bardziej czytelne i precyzyjne w mowie potocznej, niż np. ,,fenotyp". - jeżeli do braku wyodrębnienia Semitów, jako osobnej, odrębnej rasy, no to książki z lat 30 XX wieku, nie są tutaj najlepszym materiałem źródłowym.
  8. Wysoki poziom cywilizacyjny nie jest wcale potrzebny do ,,przefarbowania" rasowo całej grupy etnicznej. W naszej znanej historii, do czegoś takiego dochodziło wielokrotnie. Np. mało osób zdaje sobie sprawę, że starożytni Persowie należeli do rasy białej, ale że swoje imperium zbudowali na gruzach Asyrii, to ulegli semityzacji i wymieszaniu z ludnością podbitą. Ogólnie, to ludzie dzielą się tylko na trzy bazowe rasy, czyli białą, czarną i żółtą - wszystkie rasy ,,pośrednie", czyli Semici i ludy Bliskiego Wschodu, rdzenni Amerykanie, ludy drawidyjskie, Polinezyjczycy, to prawdopodobnie efekt ich wymieszania, czego najlepszym przykładem są współcześni Turcy. Jeszcze w średniowieczu byli mongoidalni, tzn. żółci i ze skośnymi oczami - dziś najbliżej im do Europejczyków, aczkolwiek fizycznie wykazują swoją odrębność. Stąd też osobliwość wyglądu ludów Bliskiego Wschodu, bierze się więc z tego, że żyją one w miejscu geograficznego tyglu, w którym od tysięcy lat mieszały się wpływy rasy białej, żółtej i czarnej. Można więc też założyć, że taką pozostałością ,,multikulti" po prehistorycznych cywilizacjach, są prawdopodobnie ludy drawidyjskie (po trochu biali, po trochu czarni) i rdzenni Amerykanie (po trochu biali, po trochu Azjaci).
  9. A skąd w ogóle założenie, że poprzednia cywilizacja była jakimś innym gatunkiem?
  10. Gwoli ścisłości, w filmie jest właśnie scena, która wyśmiewa ten pewien mit narosły wokół aktorek porno, że to w większości dziewczyny z patologicznych rodzin, po jakiś druzgocących traumach. Motywacja głównej bohaterki jest nakreślona bardzo wyraźnie - ona to robi z własnej nieprzymuszonej woli, bo po prostu o tym marzy i co więcej, chce być w tym najlepsza.
  11. Czołem kinomaniaczki. Dzisiaj na tapetę weźmiemy film już nie pierwszej świeżości, bo ten premierę miał w 2021r., jednak dziwnym trafem w naszym kraju nie odbił się zbyt szerokim echem, a przynajmniej takie odnoszę wrażenie. Może dlatego, że jego dystrybucja w nadwiślańskim kraju przebiegała głównie za pomocą serwisów streamingowych, a nie jak Bóg przykazał - poprzez kina. Może gdyby wybrano drugą opcję, kraj ogarnąłby konflikt zwolenników wolności artystycznej i purytańskich wartości, którzy napierdalaliby się pod salami, przywołujący z sentymentem stare dobre czasy, gdy w Krakowie koncertował Gorgoroth, a w teatrach wystawiano ,,Klątwę". A może i nic by się nie działo, co zresztą dobitnie oddałoby znak naszej teraźniejszości pełnej zobojętnienia i apatii. W Polsce kontrkultura staje się coraz mniej ,,kontr", a coraz bardziej ,,out", unikając starcia idei i jedynie chcąc wyścielić sobie jakąś niszę, w które mogłoby spokojnie egzystować, doszczętnie wyczerpana wyniszczającą wojną polsko-polską. W tych post-apokaliptycznych warunkach, paradoksalnie rolę współczesnego ,,kina moralnego niepokoju", przejęły filmy głównego nurtu komercyjnego. Takie obrazy jak ,,365 dni", czy ,,Dziewczyny z Dubaju", choć dalece wątpliwe pod jakimkolwiek względem artystycznym, są współcześnie chyba jedynymi polskimi filmami, które oddolnie prowokują do publicznej debaty na temat kondycji polskiego społeczeństwa - a przynajmniej w zakresie wykraczającym poza fora dyskusyjne zatwardziałych kinomaniaków. Dobry przykładem jest m.in. to forum, które choć nie jest nastawione na kwestie kulturowe (a szczególnie jeśli chodzi o polską kinematografię), nie odmawia sobie żarliwego komentowania kolejnych ekranizacji o przygodach swawolnych Polek. Oczywiście mojego spostrzeżenia nie należy traktować jako jakiejkolwiek nobilitacji tych obrazów, bo daleki jestem od takiego optymizmu, aby sądzić, że twórcy mieli choć cień świadomości, odnośnie zjawiska do jakiego się przyczyniają i poza nakręceniem tandetnego erotyka nie przyświecało im nic więcej. I może właśnie ta swoista bezczelność rodzimych twórców, działa na opinię publiczną jak płachta na byka, prowokując do żarliwej debaty. Przecież jak ktoś dostaje gówno zawinięte w papierek, który na dodatek sam jest umorusany gównem, to nie trzeba go nawet rozpakowywać, żeby komuś wytknąć, że się dostało gówno. Nie trzeba więc tych filmów oglądać, żeby móc się o nich wypowiedzieć i co więcej - za dużo się nawet nie pomylić, dlatego też debata na temat takich filmów cieszy się takim powodzeniem. ,,Pleasure'' jest zaś obrazem zbyt niejednoznacznym, aby mógł popłynąć na fali polskiej szkoły marketingu i stąd pewnie ta cisza wokół tej produkcji. Zaznaczmy, że szwedzkiej, więc już nawet na fotosach, da się wyłapać ten charakterystyczny chłód i budowanie dystansu, właściwy dla skandynawskiej szkoły filmowej. I to się też sprawdza też na celuloidzie, bo to jest rzeczywiście dobrze rzemieślniczo zrobiony obraz. No dobrze, ale o czym jest ten film. Na to pytanie można odpowiedź w różny sposób. Np. że jest to film o realizacji marzeń, o cenie przyjaźni, o przeciwstawianiu się trudnościom, o wyboistej drodze na szczyt i iluzji tego, co na nim znajdujemy. Wszystkie to spotyka naszą uroczą bohaterkę, która stając na progu dorosłości podejmuje decyzję, odnośnie tego, co najbardziej chce robić w życiu. A chce grać w porno. Bardzo lubię dramaty i ciężkie kino, szczególnie europejskie, zasiadając więc do seansu ,,Pleasure" nastawiałem się więc na obskurną wiwisekcję zderzenia wyobrażeń bohaterki o przemyśle pornograficznym z jego prawdziwym obliczem. Jeśli jednak ktoś nastawia się na odhumanizowanie rodem z Import/Export Seidla, to może poczuć się lekko zdezorientowany. Bo żeby nie było - w porno nigdy nie grałem, ale nie sądzę, żeby film w jakiś przesadny sposób pudrował rzeczywistość kanciap na przedmieściach LA i był jakąś krypto-reklamą też branży, co mogłoby zachęcać młode dzierlatki do spróbowania sił w tym biznesie. W filmie ktoś dostanie po mordzie, ktoś komuś napluje w psyk. Ktoś powie, że to wcale nie był gwałt. Zdezorientowanie bierze się jednak z tego, że ten film zbudowany jest na kliszy i to takiej hollywoodzkiej, dalekiej od europejskiego postmodernizmu. Weźmy na porównanie np. ,,Legalną Blondynkę". Pod względem fabuły są zbudowane 1 do 1. Obie bohaterki obierają sobie cel do zrealizowania, trafią do nowego środowiska gdzie starają się odnaleźć, ponoszą pierwsze porażki i wątpią w swoje siły, aby następnie w scenie finałowej przezwyciężyć największe wyzwanie i utrzeć nosa największym niedowiarkom. I tu jest creme de la creme całego ,,Pleasure", czyli właśnie scena finałowa. Biorąc pod uwagę charakter branży w jakiej swoich sił próbuje główna bohaterka, nie muszę posiłkować się spojlerem, aby osoby które filmu do tej pory nie widziały, mogły sobie wyobrazić, na czym to wyzwanie polega. Tak też dochodzimy do sedna niniejszego wpisu, ponieważ po zakończeniu seansu, odniosłem wrażenie, że właśnie zobaczyłem jadowity persyflaż, którego napisy końcowe wybrzmiewają milczącą kpiną. Wystarczył jednak szybki rzut oka na nazwisko reżysera, abym uświadomił sobie, jak często zaskakuję się swoją naiwnością - reżyserem, jak i zarówno scenarzystą tego filmu jest niejaka Ninja Thyberg. Co więc kobieta mogła chcieć wyrazić poprzez taki obraz? Przestrogę przed karierą w porno? Zachętę do takiej kariery? Bo ten film ma wyraźne, łopatologicznie wyrażone przesłanie, jednak tak już nakreśliłem powyżej, wywodzące się z pewnej kliszy fabularnej, polegającej na założeniu, że nie warto poświęcać wszystkiego w drodze na szczyt, bo na końcu zostaniemy sami i nie będzie nikogo, z kim naszym szczęściem będziemy mogli się podzielić. Taką fabułę można jednak prowadzić w dowolnym anturażu - młodych kuchcików, lekarzy rezydentów, zawodników MMA, tancerek bachaty, czy posłów Konfederacji. Dlatego też pierwsza myśl jak przyszła mi po seansie do głowy, to że obraz jest zajadłą satyrą, kinem eksploatacji, które zwróciło się wobec najbardziej przyjaznej i oswojonej wśród mas kliszy filmowej i ubrało ją w obrazoburczą formę wyrazu. Bo muszę też tu zaznaczyć, że w ,,Pleasure" kilkukrotnie zaciera się granica pomiędzy ,,filmem o branży porno", a porno sensu-stricte. I byłbym pewny co do swego osądu, gdyby obraz ten wyszedł spod ręki faceta. Jest to jednak film stworzony przez kobietę i przez gubię swoje tropy jeśli chodzi o jego interpretację, bo combo twórcy, w postaci kobieta+Szwedka+feministka, każą mi wykluczyć jakiekolwiek podejrzenia o ukryty dystans do swojego dzieła, czy też subtelną grę utartą konwencją. Dlatego ciekaw też jestem, jak ta historia jest odbierana żeńskim okiem, jeśli ktoś więc widział ten obraz, to zapraszam do komentowania.
  12. Poprzedni wpis, jest oczywiście moją interpretacją tych wydarzeń, aczkolwiek opartą na kilku spostrzeżeniach: Primo - typ nie działał w afekcie, tylko metodycznie, bo wcześniej sam podejmował próby ich zlokalizowania za pomocą socjal mediów Skoro na spotkanie z nimi zabrał ze sobą broń, to raczej nie z zamiarem strzelania do puszek za garażami, a właśnie zastrzelenia tego gościa. Ba, sam fakt, że przez całe zajście nawet nie wymierzył broni w dziewczynę, świadczy o tym, że w 100% był zmotywowany co do tego, że chce zabić tylko tego jednego typa, więc miał czas na przemyślenie potencjalnych konsekwencji, w tym również swojego samobójstwa. Secundo - zakładam, że gość i typiara nie znali się z jednej randki na tinderze, tylko istniał między nimi dużo bardziej zaawansowany związek. A jak to z babami bywa - te gadają bez pokrycia, więc gość się pewnie nasłuchał, jaki jest wyjątkowy, jak to ona nigdy go nie opuści i takie tam. I co gorsza w to uwierzył. Bo gdyby chłop miałby po prostu za złe babie, że ta jest niesłowna, to rozwaliłby jej łeb jako drugiej, zaraz po tym pierwszym gościu, a sam niekoniecznie musiałby wtedy popełniać samobójstwa. Ale że ją oszczędził, to raczej kierował się wyimaginowanym przekonaniem, że ona dalej w głębi duszy go kocha, tylko teraz zbłądziła z uczuciami, więc uknuł taki oto plan, że odstrzeli jej obecnego narzeczonego, a potem zabije siebie - tego pierwszego, wyjątkowego w jej życiu - i w ten oto sposób, ta pozostanie sama na tym łez padole, skazana na uschnięcie z tęsknoty za swoimi miłościami. Jaki to przyniosło efekt, to opisałem w poprzednim poście. Dość żałosny.
  13. Jeśli chcecie coś wnieść do swojego życia z tego tematu, to zwróćcie uwagę na ostatnie sekundy filmiku, podczas których wanna be-Goulais, pakuje sobie kulę w łeb na oczach Myszki, składając jednocześnie swoje życie w ofierze na ołtarzu ich niespełnionej miłości. Typiara zaś, niewiele tym wzruszona, zamiast sprawdzić czy typ jeszcze żyje, jak gdyby nigdy nic, odwraca się od niego i sprawdza, czy to pierwszemu zastrzelonemu da się jeszcze pomóc. Nie widziałem na oczy chyba większego wyrazu pogardy wobec kogokolwiek. Jeśli więc kiedykolwiek chodziło wam po głowie, że swoim samobójstwem utrzecie nosa jakiejś zdzirze i skażecie ją na psychiczne męki, to kurwa XD. Niczym kobieta nie gardzi bardziej, niż słabym mężczyzną, a mężczyzna-samobój, to już w ogól dla nich odpad nie warty splunięcia.
  14. Tu raczej widzę pewne niezrozumienie sedna problemu, które zresztą jak echo powraca w tego rodzaju dyskusjach. Bo mi wydaje się całkowicie zrozumiałe, że gdy pada gdzieś stwierdzenie z strony kobiet, że ,,nie potrzebują mężczyzn", to mają na myśli mężczyzn, w kategorii potencjalnych partnerów/mężów/chłopaków, z którymi mogłyby tworzyć jakąś podstawową komórkę gospodarczą i tym samym kontynuować dotychczasowy model społeczno-gospodarczy 2+1 bądź 2+2, czy 2+3. Z kolei manosfera na takie deklaracje reaguje w formie autistic screetching, wołając jednym chórem: Ale jak to? A kto wam udrażnia kanalizację i przywozi bułki rano do sklepu? Bez mężczyzn, to zdechłybyście z głodu, a wasze truchła porwało by morze gówna!". Tyle, że nikt o to nie pytał. Druga sprawa to fakt, że właśnie charakter społeczeństwa post-industrialnego, gdzie gospodarka składa się głównie z sektora usługowego, pozwala kobietom na takie właśnie deklaracje. Uściślając, kobiety nie potrzebują mężczyzn do wspólnego życia, właśnie dlatego, że obecny model gospodarczy utrzymują inni mężczyźni. Wyciąganie więc na wierzch przyczyny komentowanego problemu jako kontrargumentu, jest po prostu bełkotem.
  15. Tak się dzieje, bo kobiety kumają kierunek zmian, a mężczyźni nie. Kobiety nie muszą, bo rzeczywiście nie muszą. Tak samo mężczyźni nie muszą, ale upierają się, że jednak muszą, więc kobiety dalej pytają show me what you got. W wysoko rozwiniętych społeczeństwach, synergia świata męskiego i żeńskiego zachodzi już wyłącznie na poziomie emocjonalnym - jedynym, czego kobieta nie jest w stanie sobie zapewnić pomijając mężczyznę, są właśnie emocje jakie wynikają z obcowania z nim. Dlatego zaradny, odnoszący sukcesy mężczyzna, nawet będący w jakimś tam stopniu przystojny, ale jednocześnie będący również nudnym - jest w dzisiejszych czasach skazany na niepowodzenie w relacjach z kobietami. Mężczyźni przestali mieć funkcje użytkowe dla kobiet (oczywiście nie dla wszystkich, nie wszędzie i nie w takim samym stopniu, ale - to jest właśnie kierunek zmian) i pełnią już wyłącznie funkcje rozrywkowo-towarzyskie. I to jest dosyć trudny temat, bo wbrew temu co napisałem na początku, wcale nie uważam, że dzisiejsi mężczyźni powinni zostać biernymi sybarytami, bo wyzbywanie się sprawczości, ze względu na naturę mężczyzn, jest dużo bardziej autodestrukcyjne, niż bezproduktywne zapierdalanie w kołowrotku. Ale to są już rozmyślania na inny temat i na inną porę dnia.
  16. Dziadek z ojcem zawsze uczyli mnie, że kierowca w samochodzie, to jest jak kapitan na statku - pan życia i śmierci dusz na pokładzie, którego głos jest wyłącznym i niepodważalnym prawem. Jednym, kto może kierowcy mówić o robić w czasie jazdy, jest tylko i wyłącznie namaszczony z jego ręki nawigator. Każdy zaś, komu nie przypadał taki tytuł, w czasie jazdy miał z łaski swojej zamknąć mordę. Z opisanej historii wynika, że nawigatorem nie byłeś, więc typiara postąpiła w tej sytuacji w pełni słusznie, notabene, zgodnie zresztą z prawidłami tysiącletniej, patriarchalnej tradycji przekazywanej z pokolenia na pokolenie. Druga sprawa, że to był jej samochód i jej paliwo, więc równie dobrze mogła nadrabiać tą drogę i o 3 godziny - na SOR Cię przecież nie wiozła. W idealnym, patriarchalnym świecie, to byłby Twój samochód, Ty byłbyś kierowcą, a koleżanka pasażerką na doczepkę, za zarzutkę na wachę lub gałę. No ale to jest obraz daleki od zastanej rzeczywistości i nie do końca rozumiem skumulowanej urazy w tytule wątku, skoro jest ona doskonałą w swej prostocie konstatacją dla zastanych czasów. W środowiskach kontr-mainstreamowych, (do których zalicza się również niniejsze forum) dużą popularnością cieszy się pewne chińskie przekleństwo, które jest najczęściej przytaczane w dość niefortunnym przekładzie, a mianowicie ,,obyś żył w ciekawych czasach". Nie do końca oddaje to sens oryginału, gdyż w przełożeniu na język polski, dużo bardziej zachowuje je tłumaczenie ,,obyś żył w czasach przemian". A w takich czasach właśnie żyjemy. Ona nie potrzebowała samozwańczego nawigatora, bo tą funkcję powierzyła urządzeniu. Nie będzie Cię potrzebowała jako kierowcy, bo swoją furę już ma. Nie będzie też Cię potrzebowała jako złotą rączkę czy majsterkowicza, bo zepsute rzeczy wyrzuci i kupi sobie nowe. Nie będzie Cię potrzebowała jako myśliwego, bo pożywienie przynosi jej pod drzwi ktoś inny. Twoja kumpela to kuma już od dawna, Ty dopiero z dużym trudem dopuszczasz to do swojej świadomości. Zamiast więc dostrzec kierunek zmian obrany wraz z nastaniem ery Wodnika, gdzie mężczyźni z jednej strony zostali wyrwani z okowów uprzedmiotowienia i o Twojej wartości nie decyduje już to, jak możesz dać się wyeksploatować otoczeniu, to wolisz się obrażać i czekać na ,,reset" systemu do ustawień, w których czujesz się pewniej. Tyle że, ten nie nadejdzie, a jedyne co się zresetowało, to właśnie kryterium wartości mężczyzny w dzisiejszych czasach.
  17. Bazując tylko na tej sytuacji, to moim zdaniem w sposób nieprawidłowy starasz się określić problem. Mianowicie, jeśli nie wiesz jak się zachować w sytuacjach niespodziewanych, z zaskoczenia, to problemem nie jest brak pewności siebie, tylko brak pewnej takiej błyskotliwości, lotności umysłu. I nie imputuje Ci tutaj, że jesteś przez to jakoś głupszy, bo tu mówimy o sytuacjach zupełnie niespodziewanych na które można reagować w przeróżny sposób, w zależności od dnia czy okoliczności. Mi też wielokrotnie się zdarza, że gdy ktoś mnie czymś zaskoczy, to zamiast w nanosekundy odpowiadać skrojoną na miarę ripostą, to odpowiadam czasami po prostu spierdalaj, bo akurat mam pustkę w głowie. Starasz się więc znaleźć rozwiązanie na zdarzenie losowe, które wcale nie musi kiedykolwiek w przyszłości powtórzyć i moim zdaniem, nie w tym leży cały problem. Bo o braku pewności siebie to dużo bardziej przemawiałaby sytuacja, gdybyś to Ty miał opory przed takim zachowaniem, jak właśnie ta typira, czyli po prostu zagadać. Biorąc po uwagę, że już jakieś przełamanie między wami lodów nastąpiło, to w myśl zasady ,,akcja-reakcja", pochwal się, czy już wykonałeś swój ruch i pochwaliłeś jej dupsko.
  18. Ogólnie uważam, że nie ma bardziej rozpoznawalnej i jednocześnie tak sugestywnej linii melodycznej, jak właśnie to ikoniczne wha-wha-whaaa z tego filmu. Wystarczy sobie zanucić tą melodię, aby przywołać przed oczyma wyobraźni umorusane kurzem marsowe oblicza kowbojów, pustynne pejzaże spalone słońcem czy wymarłe miasteczka, prze które przetaczając się te kuliste krzaczki. To właściwie muzyka ,,mem", która zawłaszczyła sobie całą konwencję związaną z pojedynkami, rywalizacją i męskimi zasadami w kulturze zachodu. I mogło by się zdawać, że będąc kompozytorem utworu, który stał się ogólnoludzkim dobrem kulturowym, zapewnia się sobie nieśmiertelność w pamięci potomnych, to jednak nadal jest to za mało, żeby nie zostać pomylonym z Hansem Zimmerem...
  19. W Kaliningradzie są najwyżej pociski zdolne do przenoszenia głowic nuklearnych, ale samej broni jądrowej to raczej tam nie ma. Właśnie ze względu na takie akcje, jak mają miejsce teraz, dla władz rosyjskich trzymanie tam arsenału nuklearnego, byłoby zbyt dużym ryzykiem.
  20. Żeby wam jeszcze bardziej namącić w głowach, to podzielę się z wami pewnym spostrzeżeniem. Mianowicie przypomniały mi się wpisy jednego z użytkowników z samego początku wojny, tj. @Martius777, który był maniakiem Nostradamusa i starał się przełożyć jego przepowiednie na aktualne wydarzenia w geopolityce. Wśród jego wpisów, parokrotnie przewijała się taka oto przepowiednia: Jak wygląda Prigożyn i o tym, że jest łysy, to pewnie większość z was wie. Ale nie pochodzi jednak z Syberii, tylko z Petersburga, więc powiązania bieżących wydarzeń z w/w przepowiedniami, jest tylko pozorne. Ale co powiecie na to? Nie dość że łysy, to jeszcze z Nowosybirska.
  21. Jako że też gram na tym instrumencie, to jak łatwo się domyśleć, w latach młodzieńczych moim największym idolem był nie kto inny (tu zaskoczenie nie będzie), jak właśnie Hammett. Przynależność do jego drużyny równała się jednak z permanentnym casus belli wobec obozu Mustaina, gdzie spór dotyczył oczywiście tego, który z tych panów lepiej przebiera palcami po gryfie. Długoletnie batalie w tej materii przyniosły efekt taki, że dziś, zarówno Mety jaki Megadeth słucham od wielkiego dzwonu, a mądrość jaka przyszła z wiekiem, uświadomiła mi, że nie ważne, kto najlepiej gra na wiośle, a wystarczy, żeby grał całkiem nieźle. Zatykając więc uszy i nastawiając do odsłuchu serduszko, jego bicie opętańczo przyśpiesza, na dźwięk jednego nazwiska - Alex Scolnick. Ba, dziś nawet jestem skłonny uznać, że zarówno Hammett jak i Mustaine, ustępowali Scolnickowi, który choć z Testamentem nigdy nie przebił się do pierwszej ligi, to jednak właśnie dzięki jego solówkom, zespołowi udawało się utrzymać na podium (no i też spora w tym była zasługa Chucka, który wokalistą jest ponadprzeciętnym). Technicznie wysublimowany, mistrzowsko posługujący się legato, a na dodatek ze zmysłem kompozytorskim, dzięki którym jego sola, to były ,,utwory w utworze", posiadające początek, rozwinięcie, kulminację i zakończenie. Za najlepszy jego popis, uznaję solo z Practice What You Preach, aczkolwiek wszystko co nagrał z Testamentem jest ponadprzeciętne, jeśli chodzi o gitarowy kunszt (solo 02:10) Z samym Testamentem jest też taka zabawna sprawa, że gdy Scolnick odszedł od nich po nagraniu Ritual, na jego miejsce przyszedł gitarzysta równie utalentowany, którego swego czasu również byłem ultrasem. Jamesa Murphego poznałem po raz pierwszy z Cause of Death Obituary, gdzie najbardziej odcisnął swoje piętno w kreowaniu klimatu tego albumu i dziś raczej nikt nie zaprzeczy, że o kultowości tego nagrania decyduje właśnie jego gra na gitarze. Jednak to właśnie dopiero w szeregach Testamentu, Murphy moim zdaniem osiągnął swój szczyt jeśli chodzi o kreatywność, pisząc do tego albumu swoje najlepsze sola w całej karierze. Szkoda tylko, że sam album w 1994 roku nie odniósł komercyjnego sukcesu i jest to rzecz mało znana i rzadko z nim kojarzona (solo 03:12) Ktoś może mi za to wytknąć, że Murphy przewinął się przecież przez pewien też inny zespół i to z grania właśnie w nim jest najbardziej znany, jednak moim zdaniem na Spiritual Healing nie błyszczał tak jak w Testamencie czy Obituary, przyćmiony mimo wszystko przez talent i charyzmę Schuldinera. A ten, w 1990r. dopiero się rozkręcał. Dopiero kilka lat później, Schuldiner popełnił rzecz, będącą najlepszy świadectwem jego unikatowego talentu. Symbolic, to już w zasadzie metal progresywny, gdzie nawiązania do - nomen omen - death metalu, były już bardziej elementem tożsamości, łączącej zespół z przeszłością, tym samym dając Schuldinerowi wręcz nieograniczone spcetrum jakie mógł wyrażać na gitarze (solo 02:03). To tyle jeśli chodzi o gitarzystów metalowych, do których lubię najczęściej wracać. Jeśli chodzi o sola gitarowe z szeroko pojętego rocka, to do tego zacnego towarzystwa dorzuciłbym jeszcze: O ile można się spierać, czy Page nagrał najlepsze solo właśnie tu, to jednak z pewnością jest to absolutnie najwyższy szczyt Planta. Najlepsze solo Tiptona, zanim zaczął je później trzaskać na jedno kopyto. Kurwa, odsłuchałem je teraz ponownie przy pisaniu i to jest chyba jednak moje ulubione plumkanie ever. Nie chce mi się redagować całego tekstu, więc zostaje tak jak jest. Schenker, prawdziwa sceniczna bestia. Odsuwając sympatie niesione młodzieńczą nostalgią, to gdybym miał całkiem poważnie i obiektywnie wskazać najlepszego gitarzystę w historii, to byłby to jednak Rory Gallagher.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...

Powiadomienie o plikach cookie

Umieściliśmy na Twoim urządzeniu pliki cookie, aby pomóc Ci usprawnić przeglądanie strony. Możesz dostosować ustawienia plików cookie, w przeciwnym wypadku zakładamy, że wyrażasz na to zgodę.